Upiekłam ciasto!! Moje pierwsze ciasto w życiu:D I raczej niezjadliwe, wyglądem przypomina kupkę nieszczęścia. Dosłownie kupkę. Albo może coś na pół z kupką a na pół z deską. Smak może i jakiś ma, ale jest twarde i jakieś takie... Krzysiek zje, jeszcze nie znalazło się danie przyrządzone przeze mnie które by mu rzekomo nie smakowało. Doceniam to, że nie chce mnie urazić, ale na prawdę niektóre "specjały" nadają się tylko do spuszczenia w WC a on zajada z uśmiechem na ustach:) A i pierogi zrobiłam, z grzybami. Wyszły trochę lepiej niż ciasto, ale do oczekiwanego smaku było im daleko, tutaj też ciasto było twarde. Coś ja mam że wszystko wychodzi mi za twarde. Może za dużo mąki? A jak na złość w październiku, Krzysiek zapisał się na przygotowanie poczęstunku po mszy. I ponoć powiedział, że upiekę ciastko (buhahaha...:/) Zwyczaj tutaj mają fajny, że po każdej polskiej mszy, raz w miesiącu, Polacy spotykają się na kawie i ciasteczku (w październiku dostaną herbatniki:/ ) W ogóle zaczynam przyzwyczajać się do chodzenia tutaj do kościoła. Ostatnio byliśmy na szwedzkiej mszy, brzmiała na prawdę bardzo szwedzko, wszyscy śpiewali, korzystali z modlitewników i w ogóle, aby ja z kartką na której była cała msza po polsku i czytania. Usiedliśmy koło jakiegoś małżeństwa które wyglądało na Szwedów. Trochę tak mi głupio było, ale myślę co tam. Ten Pan co siedział obok tłumaczył coś po szwedzku Krzyśkowi na której stronie musi modlitewnik otworzyć, ale patrzę coś tam zerka tak zawzięcie na tą moją kartkę. I jak był znak pokoju, to on do nas po polsku: Pokój Pański, gość przed nami tak samo i nagle okazało się, że połowa kościoła to Polacy. Była też jedna młoda para z dzieckiem. Nie mogłam się na nich napatrzeć. To dziecko było tak grzeczne a może miało ze trzy-cztery latka (nie znam się na wieku dzieci, ale jeszcze było dość małe) większość dzieci w tym wieku jest wulkanem energii i nie wysiedzi spokojnie nawet sekundy, a ono zapatrzone było w księdza jak w obrazek. Do tego, gdy trzeba było klęczało i miało tak słodko złożone rączki:):)
A tak z innej beczki to mamy tutaj piękną jesień, normalnie jak nie w Szwecji, codziennie świeci słońce:) A ja boję się wyjść z domu sama:( Chciałabym tutaj mieć choć jedną koleżankę. Ale jak już się tutaj zamelduję to pójdę do szkoły i może tam kogoś poznam. Na razie nie jest źle:)
sobota, 31 sierpnia 2013
wtorek, 27 sierpnia 2013
Chrzciny
Jak tak sobie siedzę w domu i się opierniczam zazwyczaj zbiera mi się na przemyślenia, a że czasu mam w bród to i popisac mogę, poczytac też bym poczytała ale jak na złośc wszystkich blogowiczów gdzieś wywiało:/ Pierwszy temat to chrzciny, już pisałam o okolicznościach w jakich zostałam poproszona o bycie chrzestną. Nie po drodze mi to było, ale cóż Krzysiek pojechał, ja zostałam i po tygodniu tęsknienia spakowałam się w plecak i wyruszyłam w drogę w której byłam od godz.8.00 do ok 15.00 z trzema przesiadkami. Na temat mojego pobytu u rodzinki mogłabym napisac wiele. Począwszy od wychowywania tamtejszych dzieci, przez związki małżeńskie, po podejście do wiary i samego chrztu. Niestety co do tego ostatniego to nie jeden włos mi osiwiał. Miałam wrażenie że nikt tam nie ma pojęcia na czym polega sakrament. Jedyne co słyszałam to narzekania że ksiądz wścibski, że na chrzcinach które trwały 10 minut musieliśmy za długo klęczec jak na takie pieniądze i za dużo biegac po kościele (przejście od ołtarza pod chrzcielnicę i z powrotem(!)) Oburzenie wywołał fakt że ksiądz powiedział, żebyśmy uklękli do komunii i NIE WSTAWALI na czas jej udzielania pozostałym (co trwało jakieś 3 min) chyba nie muszę tego komentowac. Następna sprawa: pewne małżeństwo z dwójką dzieci w wieku szkolnym chyba w którym leją się wszyscy we wszystkich możliwych kombinacjach. Mąż z żoną (w sumie to nie wiem czy to małżeństwo nawet, czy tylko wolny związek) rodzice z dziecmi, dzieci między sobą (takiej nienawiści między rodzeństwem to ja jeszcze nie widziałam) za rękę owych "rodziców" nie złapałam ale skoro do swojej kobiety mówi się "Ty pizdo" za spakowanie nie tych spodni od garnituru to raczej rękoczyny są na porządku dziennym. Z resztą wystarczy popatrzec na zachowanie tych dzieci żeby wyczytac wszystko co się tam dzieje. Smutne. No ale były też aspekty pozytywne, bo od tego narzekania pomyślicie że mam patologiczną rodzinkę:D Oprócz tego jednego wyjątku jest w tych ludziach coś co mi się podoba. Żyją tak jak im dobrze i się nie przejmują opinią innych. Nie mówię tutaj o wychowywaniu dzieci czy podejściu do katolicyzmu ale o takim ogólnym stylu bycia. Są prości, nie bawią się w konwenanse, dzielą się tym co mają i nie ma problemu. Bardzo mnie denerwuje takie szlacheckie podejście, krytykowanie innych za to że mają niezadbane mieszkanie, że żyją tak jak żyją i dlatego są gorsi. Jak jechałam na te chrzciny to właśnie nasłuchałam się jaka ta moja rodzinka jest a tak na prawdę wydaje mi się czasem lepsza od tych osób co tak zawzięcie krytykowali. Bo prości ludzie często mają 100 razy lepsze serce od tych co uważają się za bogaczy. Podsumowując mam pierwszą chrześnicę- Julkę która jest przesłodka i chyba jako jedyne dziecko mnie lubi;) czyli mam parkę razem z synkiem mojego brata. Z newsów: zaczęłam uczyc się szwedzkiego, nie idzie mi tak źle jak myślałam:) Trzymajcie kciuki.
czwartek, 22 sierpnia 2013
Ach ta praca...
No i przeprowadziłam się. Mieszkam sobie teraz z mężem i jego dwoma kolegami z pracy w małym szwedzkim miasteczku. Wydaje mi się że w głowie mam galaretkę. Trochę tak jakby ktoś mnie wszczepił do innego życia i nie wiem co mam z tym począc. Oczywiście jest cudownie teraz, w końcu mam to co chciałam, jesteśmy razem, bez pożegnań i powrotów, w końcu mogę byc żoną i cieszyc się z obecności męża. Ale... jak zwykle jest jakieś ale... Boję się że to wszystko się skończy. Że jest za dobrze a przecież nie może byc za dobrze bo wtedy jest źle. Boję się że to wszystko runie z wielkim impetem. Siedzę sobie w domu jak księżniczka a wiadomo teraz jak ktoś nie pracuje to zyskuje miano lenia, beztalencia, utrzymanki. Nie chcę żeby o mnie tak myślano a pracy tutaj dla mnie nie ma jak na razie. Mam zaklepane co prawda mycie okien u jakiejś Polki, ale to jednorazowe zajęcie. Teraz w domu zajęcia mi nie brak, wiadomo jak trzech facetów jest w stanie zapuścic mieszkanie, dopiero wczoraj doprowadziłam je do porządku, poza tym Krzysiek przynosi mi z pracy grzyby, no to je suszę, mrożę itd. Wczoraj byliśmy na jagodach i dzisiaj pierwszy raz próbowałam zrobic sok, zobaczymy co mi z tego wyjdzie, ale co dalej? I tak dla każdego będę tylko nic nie robiącym leniem który obija się cały dzień w domu. Tylko dlatego chciałabym znaleśc jakąś pracę. I może też dlatego, że głupio nie miec żadnego doświadczenia zawodowego. Chociaż moje zdanie jest takie, że jeśli nie ma konieczności kobieta nie powinna pracowac tylko dbac o dom, męża i małżeństwo jako całośc. Szkoda że za bardzo przejmuję się opinią innych.
środa, 14 sierpnia 2013
Polskie urzędy...
Właśnie wróciłam z pola bitwy. Rządzę mordu mam przeokropną. Otóż w tamtym tygodniu byłam jeszcze z mężem w NFZ gdzie mój luby przedstawił potrzebne do ubezpieczenia zdrowotnego dokumenty ze Szwecji. Ze względu na to że jesteśmy małżeństwem, a ja już nie studiuję ubezpieczenie męża powinno objąć także i mnie. Co prawda jest troche dziwne bo jakieś tam unijne ale przemiła pani wszystko nam wytłumaczyła. Ale żebym mogła dostać taką magiczną karteczkę z którą mogłabym pójść do lekarza w Polsce, potrzebne mi było zaświadczenie z KRUS-u że nie jestem już ubezpieczona przy rodzicach. Oczywiście nie miałam tego, ale owa przemiła pani zgodziła się żeby moja mama dosłała to pocztą i ona już wszystko załatwi. Tak więc dzisiaj jadę z rodzicami do tego całego KRUS-u, na miejscu podaję nazwę tego dokumentu co go chcę wziąść (i którą przygotowała mi pani w NFZ) i tłumaczę o co mi chodzi. Pan nie rozumie, żąda dyplomu ukończenia studiów. Po jakiego grzyba nie mam pojęcia. W ogóle macha rękami i z wielką łaską każe mi wypisywać jakieś oświadczenia. Nie wie jaką datę mi wpisać, mówi że się nie da. W końcu po przedstawieniu wszystkich możliwych dokumentów, odstawianiu jakichś cyrków pan powiedział że będzie, mam przyjść potem. W ogólnym rozrachunku dostałam papierek po godzinie i to jeszcze nie to co trzeba. Dostałam jakiś wypis składek. I że za ten miesiąc składki są nie zapłacone. Dopiero w samochodzie się gapnęłam że to nie to, ale już nie było czasu tego poprawiać bo nasza krowa pilnie potrzebowała dojenia. Takim to sposobem nie jestem ubezpieczona w KRUSIE i raczej z takim dokumentem pani w NFZ też mi nic nie zrobi. Może to ja się nie znam, ale ja to biorę na moją babską logikę. Skoro mówię facetowi że wyszłam za mąż i chcę być ubezpieczona przy nim to chyba logiczne że nie mogę być ubezpieczona w dwóch miejscach jednocześnie. Skoro jestem ubezpieczona jako członek rodziny przy mamie to jak mogę być ubezpieczona przy mężu? W normalnym świecie powinnam pójść do tego głupiego urzędu, miły pan powinien skreślić mnie z osób podlegających ubezpieczeniu przy rodzinie i powinnam dostać świstek na którym by to pisało czy źle myślę?To po jakiego grzyba mi jakieś zaświadczenie o składkach, gdzie jak wół pisze że to na życzenie ubezpieczonego członka rodziny(skoro tłumaczyłam facetowi że ja nie chcę być już ubezpieczona:/) Tam chyba powinni pracować ludzie kompetentni, oni biorą pieniądze za wypisywanie tych świstków. Ogólnie czuję że jestem teraz w czarnej d..... z tym moim ubezpieczeniem. Jutro jest święto, a w piątek jadę na chrzciny. Jak będę miała wypadek to nic tylko zostawić mnie w rowie bo bez ubezpieczenia to moja cała rodzina bliska i dalsza razem ze wszystkimi pociotkami i stryjkami poszła by z torbami. Wiem, że notka nie brzmi sympatycznie, ale na prawdę w takich chwilach chciałabym się zaszyć na jakiejś bezludnej wyspie, chodzić na golasa, jeść surowe ryby i mieć na wszystko wywalone. Koniec.
sobota, 10 sierpnia 2013
Plany i ustalenia
Po ślubie miało się wszystko zmienić, mieliśmy być w końcu cały czas razem, bez pożegnań i powrotów a tutaj co? Krzysiek właśnie siedzi na promie a ja w domu. Powtarzam sobie że to tylko tydzień ale jakby nie było wszystko wygląda tak jak wcześniej a miało być inaczej. Krzysiek pojechał sam beze mnie, te same pożegnania, te same rozmowy przez telefon, to samo umawianie się na skype. I tylko obrączka na palcu jest nowym elementem. Ale pomimo tego jest dobrze. Jest dobrze bo to tylko tydzień. Bo w domu nie ma już połowy moich rzeczy bo pojechały już z mężem. Śmieję się, że dobrze się stało z tymi chrzcinami bo jak byśmy mieli jechać we dwójkę razem z moim "posagiem" to miałabym miejscówkę chyba na dachu. Dużo ostatnio myślę o małżeństwie. Pewnie wszystkie młode żony mają w głowie ideał małżeństwa i ideał rodziny który chcą za wszelką cenę osiągnąć. Wiele razy czytałam że w pewnym momencie przychodzi rozczarowanie bo nie jest tak jak miało być i że małżeństwo to nie planowanie. Od rodziców słyszę, że to tylko tak na początku a potem to już jest jak wszędzie. Ale czy na pewno? Co by było gdyby nie było tego początkowego zapału? Gdyby nie miało się w głowie tego celu jakim jest idealna rodzina, ta z wysprzątaną kuchnią, młodą śliczną mamą i uśmiechniętymi dziećmi? Ogłaszam więc wszem i wobec, że zamierzam jak najdłużej jechać na moim zapale i optymizmie dopóki szara codzienność mi nie zgasi ostatniej iskierki. I dodam jeszcze że uważam to za konieczność w relacjach małżeńskich i nikt mi nie wmówi że to dziecinne, wiem, że życie nie wygląda jak w reklamach, wiem, że przyjedzie taki czas gdzie pomyślę że wszystko się już skończyło i dlatego chcę się do tego przygotować. Teraz gdy jesteśmy z Krzyśkiem młodzi, zauroczeni, pełni zapału i chęci możemy działać i to co teraz wypracujemy będzie rzutowało na resztę życia. Właśnie ten obraz idealnej rodziny jest czymś co napędza, bo chcemy zmieniać się na lepsze, a dopóki chcemy się zmieniać to jest idealnie. To tak jak z świętością. Mamy wzór i mamy starać się byśmy byli do niego podobni i ilekroć upadniemy trzeba wstać i działać dalej a to na pewno nie pozostanie bez owoców. Widzę dużo rodzin które są sobie obcy, dlaczego? Bo zaniedbali siebie nawzajem i swoje ustalenia. Bo trzymać się za ręce w tym wieku to nie wypada, bo za starzy jesteśmy na przytulanie, bo nie ma czasu na świętowanie rocznic, urodzin itp. I co zostaje? Przyzwyczajenie, tak mówią. Ja usłyszałam kiedyś bardzo fajną konferencję i na jej podstawie chcę budować moje małżeństwo. Miłość to praca, do decyzja, to ciężka harówa. To są ustalenia. Siadamy i ustalamy, że przynajmniej jeden dzień w miesiącu jest tylko dla nas, że możemy robić to i to a tego i tamtego nie, itd, ustalamy nasze własne tradycje. Bo teraz to dla nas nie problem, bo teraz mamy ten zapał, bo teraz wszystko przychodzi samo, instynktownie, ale gdy coś się w naszym życiu zadzieje i już nie będziemy jechać na górnolotnych uczuciach to co nam zostanie? Decyzja i nasze ustalenia, coś co będzie działało, gdy w nas chwilowo zabraknie siły. I teraz możecie mi mówić że jestem naiwna:) Grunt żeby nie dać się złapać w pułapkę. Gnać za ideałem to jedno, ale cały czas trzeba doceniać to co się już wybudowało. Jak na razie ciągle się tego uczę. Już niedługo będę miała więcej czasu na blogowanie:) Dziękuję za bardzo miłe odpowiedzi mailowe. Nie Mogłam odpisać bo pojechałam do teściów;)
czwartek, 1 sierpnia 2013
Był sobie ślub, było sobie wesele
No i jestem mężatką. Jak o tym myślę i patrzę na obrączkę na palcu to nie mogę w to uwierzyć. To takie dziwne uczucie, przecież niedawno jeszcze bawiłam się lalkami a tu nagle mam męża. Przed ślubem tak czekałam, było tyle przygotowań a tu nagle już jestem po :D Ślub jednak coś zmienia. Coś się zmieniło i to na pewno nie jest poślubna euforia. To coś w środku nas. I nawet jak nie jest za fajnie to jest cudnie. Jest na prawdę cudnie. A sam dzień ślubu? Szczerze? Bardzo chciałam żeby to był nasz dzień, żeby był najpiękniejszy w życiu. Ale jak to mówią, wesele robi się dla gości. I niestety tak było. Było fajnie, ale niestety niektórzy skutecznie psuli nam humor. Wiadomo chcieliśmy przecież dla wszystkich jak najlepiej, ale szlachcie niestety nie dogodzi:( A to nocleg (przez nas opłacony) nie pasował, bo domek pod lasem kilka kroków od sali weselnej ma za niski standard, a to stół stoi w dziurze i szlachta tam siedzieć nie będzie, a to coś jeszcze innego. Atmosferę nerwówki najbardziej podkręcała teściowa. Nie szczędziła komentarzy w stylu "wesele jest niedopilnowane", "To źle, tamto źle" Zaczęło się od samego przyjazdu pod dom, mieliśmy z Krzyśkiem wszystko omówione ale niestety osoba trzecia musiała się wtrącić i wszystko zepsuła. I jeszcze zwala to na mnie, że ja źle zrobiłam. Jak zorganizowaliśmy to wesele tak zorganizowaliśmy, i wszystko byłoby dobrze gdyby właśnie nie wścibiano nam każdy swoje trzy grosze ( a teściowa najbardziej) Gości trzeba było niańczyć jak małe dzieci i takim to sposobem z mojego wesela pamiętam jakieś pół godziny tańców, oczepiny i sesję zdjęciową. Nawet najeść się nie było kiedy. Ale mimo tego niczego nie żałuję. Lepiej się nie dało tego zrobić i nikt mi nie wmówi że jest inaczej. Co prawda mogłam stanąć na głowie i starać się dogodzić każdemu ale świadomie chciałam uszczknąć coś z tego czasu dla nas i nie żałuję. Chociaż nerwa jeszcze mam. Bardzo nerwowo wszystko się zaczęło. Mieliśmy poślizg z czasem, zgubiłam pończochy, nie mogłam założyć sukienki a najlepsze było to (czytać uważnie bo historia jak z filmów) gdy Krzysiek już przyjechał pod dom, przyszliśmy na błogosławieństwo okazało się że zapomniał obrączek. Zostały w samochodzie pod salą. A sala była jakieś 40 km od kościoła. Domyślacie się pewnie że w sekundzie prawie zemdlałam, o Krzyśku nie wspomnę. Ale rodzice wysłali zaraz po nie brata. Msza zaczęła się bez obrączek. Ksiądz wiedział i świadomie przedłużał wstęp i kazanie a my siedzieliśmy jak na szpilkach cały czas się gapiąc na zakrystię, no ale dojechały:) dopiero potem dowiedziałam się że kościelny miał przygotowane jakieś złote różańce na palec w razie gdyby brat nie zdążył:D No a potem wiadomo, weselicho, muszę przyznać że moje przyjaciółki z uczelni i świadkowa ( też z iberystycznego grona) były genialne. To cudowne że im na prawdę zależało żeby to był mój dzień. Nie przeszkadzało im że musiały spać u mojej koleżanki, w ogóle nic im nie przeszkadzało, przyszły żeby świętować ten dzień ze mną a nie po to żeby się tylko nażreć. Potem poprawiny i klin we wtorek, którego nie pamiętam :D No a teraz przygotowania przed wyjazdem, zakupy z pieniążków z czepca i świetne małżeńskie dni:) Jeśli ktoś chciałby zobaczyć jakieś zdjęcie z przyjemnością wyślę mailem, bo niestety nie zamieszczam zdjęć na blogu. Pozdrawiam, pierwszy raz jako mężatka:)
Subskrybuj:
Posty (Atom)