Od jakiegoś czasu jestem zasypywana ze wszystkich stron poradami na temat tego jak powinna wyglądać miłość. Czym jest miłość, czym nie jest, co można, co nie można, jak żyć, jak nie żyć i tak nic innego nie robię tylko myślę i kalkuluję: to mi się zgadza, to też, tego brakuje, tego nie ma w ogóle, tego jest tylko trochę. Cokolwiek sobie obmyślę to zaraz ktoś wyskakuje mi z kolejną złotą radą " Nie nie nie, bo miłość to ma wyglądać tak i tak a tego i tamtego to ci brakuje" potem ktoś inny dorzuca swoje trzy grosze twierdząc że to nic, że czegoś tam nie ma, ważne by było jeszcze coś innego. I tak w głowie mam całe mnóstwo sprzeczności. Ktoś mi powie że powinnam szukać prawdy u Boga. Szukałam, nie znalazłam ( bardzo potrzebuję spowiedzi na którą nie mogę się dopchać więc z moją kondycją duchową na razie nie jest za dobrze) ale wracając do tematu nawet szukając odpowiedzi w wierze nie znajduję odpowiedzi. Chciałabym budować to uczucie w końcu ze spokojem, tak jak ja tego chcę, według moich zasad, bez tego całego bagażu rad i norm, bez tej "nie mojej" myśli w głowie. A czym jest miłość według mnie? Czym jest związek z drugim człowiekiem? (wszystko jest teoretyzowaniem, jeśli piszę o jakimkolwiek zerwaniu lub czymś takim to nie oznacza że odnosi się to do mnie i Krzyśka) Jest to odpowiedzialność za drugiego człowieka, jeśli podjęłam decyzję i nawet jeśli jest ona zła, jeśli załóżmy że coś mi się odwidziało bez żadnych normalnych podstaw to moim zadaniem jest walka o to uczucie. Wolałabym być nieszczęśliwa w małżeństwie i uświęcać się przez to niż pójść do piekła krzywdząc teraz człowieka który mnie kocha. Nawet jeśli Pan Bóg nie skazał by mnie za to na wieczne potępienie to sama bym się skazała. Kiedyś ktoś powiedział, że jeśli podejmie się decyzję nie wolno już patrzeć wstecz bo w niczym nigdy nie będzie się dobrym. Przyjęłam tę zasadę jako moje motto życiowe ze względu na zawiłości mojego charakteru. Teraz ją złamałam i w tym doszukuję się mojej porażki. Ale idźmy dalej. Miłość jest dla mnie pracą. Jest ciągłą walką przeciwko sobie samemu. Jest ciągłym budowaniem zamku z piasku, który co chwila jest burzony przez morze, przez wredne małe dzieci, przez biegające psy. Miłość to umieranie dla kogoś. I tutaj wtrącę wątek z blogu Leszka ( http://listy-o-milosci.blogspot.com/ ) Od razu przepraszam jeśli źle coś zinterpretowałam. Chodzi o wspomniane trójkąty małżeńskie. Zrozumiałam to tak że w związku małżeńskim, któraś z połówek zakochuje się w innej osobie. Dla mnie to nie jest miłość, bo miłość nie krzywdzi, a jeśli mój mąż pokochałby inną kobietę skrzywdziłby mnie tym, straciłabym do niego zaufanie, bo przecież obiecywał mi wierność a wierność to nie jest tylko bzykanko. Dla mnie to wygląda tak, codziennie widzę potencjalnie interesujących facetów, z niejednym może i bym chciała coś kiedyś spróbować, mój luby zapewne tak samo, nie jedna panna mu się spodoba i to jest normalne. Ale to co dzieje się później zależy już tylko od nas. Jeśli pozwolimy by coś się rozkręciło to to jest tylko i wyłącznie nasz grzech a nie miłość. Grzech który niszczy bardziej niż cokolwiek innego. Zrozumiałam też że ta "miłość" ma nas uczyć wydaje mi się że jeżeli uczymy się to tak jak przez każdą inną pokusę. Każda pokusa grzechu jeśli ją przezwyciężymy czyni nas silniejszymi i uczy nas miłości.
Mogłabym jeszcze pisać i pisać ale komu się będzie chciało to czytać. Tak więc podsumowując chciałabym właśnie budować mój związek według mojej koncepcji, zaczynając z czystą kartą, Nie wiem czy tak się da bo jedna myśl puszczona w ruch niszczy wszystko co dam rade wybudować. Ale może po prostu już zaczęłam budować mój zamek?
Margolciu, moje rozumowanie jest proste - z jednej strony zakładam, że jedynym źródłem miłości, jest Bóg (że miłość nie ma i nie może mieć jakiegokolwiek innego źródła, niż Bóg), z drugiej zaś zauważam, że w tzw. trójkątach jest również miłość (zapewne wyjątkowo rzadko, bo najczęściej ich źródłem jest pożądanie - ale jednak nawet w tych związkach bywa miłość). Wyobraź sobie np. sytuację dziewczyny, która wyszła za mąż za człowieka, którego nie kochała, ale który był tzw. "dobrą partią", rodzice namawiali, naciskali, wyszła... Tymczasem ta "dobra partia" zaczęła traktować tę dziewczynę, jak swoją niewolnicę, własność - traktował przedmiotowo, a nie podmiotowo, odbierając jej całkowicie poczucie własnej wartości (myślę, że znasz takie przypadki).
OdpowiedzUsuńI w takich to okolicznościach dziewczyna "zakochuje się" z wzajemnością w jakimś chłopaku (napisałem "zakochuje się", ale wg mnie to Bóg zsyła na nich tę miłość). W moim przekonaniu ta miłość jest Bożym wezwaniem do wzajemnego dawania siebie. Tej dziewczynie ta miłość pozwala na nowo uwierzyć, że ma co dawać (jej mąż całkowicie odebrał jej tę wiarę). Temu chłopakowi z kolei pozwala ustawić właściwą hierarchię w tym, co jest w życiu ważne (no bo przecież wie, że tej swojej miłości nie może wyrażać w mowie ciała - bo przecież ona jest żoną kogoś innego) - przekonuje się, że miłość może być piękna i ubogacająca nawet wtedy, gdy nie może wyrażać się w mowie ciała i gdy nie widać dla niej jakiś perspektyw.
Wg Twojego spojrzenia na życie, ta dziewczyna powinna traktować swoje zakochanie, jako pokusę (co zresztą przyszłoby jej bardzo łatwo - bo przecież mąż już jej wmówił, że jest kompletnie do niczego - sama by więc nie wierzyła w to, że ktoś mógł ją prawdziwie pokochać).
Czy jesteś pewna, że wybór wg Twojego spojrzenia byłby lepszy dla tej dziewczyny? W moim przekonaniu lepszy byłby mój wariant - i to dla każdego, łącznie z mężem tej dziewczyny (dziewczyna czując się kochaną odzyskałaby wiarę w swoją wartość, a z tą wiarą mogłaby nauczyć swego męża, że jej należy się szacunek, że jej mąż nie ma prawa nikogo poniżać, nie ma prawa kimkolwiek pomiatać).
W idealnym świecie może i by tak było ale w praktyce scenariusz byłby taki: Dziewczyna mając do wyboru głupiego męża i chłopaka w którym się zakochała nie mogąc być z tym najukochańszym zacznie czuć frustrację w swoim małżeństwie, co przeleje w końcu na męża i na dzieci jeśli takowe są i w końcu albo odejdzie od męża albo się załamie. Nasuwa mi się też pytanie czy zawarte w ten sposób małżeństwo jest ważne, w końcu ktoś przysięga nieprawdę, mówi że ślubuje miłość a tej miłości nie ma. Ale to jest błąd tej osoby i trzeba ponieść tego konsekwencje. Skoro ktoś się decyduje na małżeństwo to chyba wie co ślubuje, miłość i wierność. Właśnie w taki sposób zaczynają się ludzkie dramaty. Pojawia się druga "miłość" i zaczynamy tęsknić za czymś czego nie możemy mieć i przez to zapominamy o tym co jest teraz nie staramy się wyprowadzić z tego co mamy dobra.
OdpowiedzUsuńAle spójrz na bilans - dziewczyna zgodnie z Twoim podejściem, nie przyjmuje tej miłości: jej mąż pozostaje poza kręgiem zbawionych, a i jej zbawienie jest zagrożone, bo ktoś, kto przestał wierzyć w to, że jest zdolny do miłości, powoli zamyka sobie drogę do zbawienia.
UsuńNatomiast w moim wariancie zbawienie jest dla wszystkich - łącznie z tym mężem, bo to jest tak, jak napisałem w tym liście, na którym zakończyłaś lekturę Bo jeśli walczysz o
uszanowanie swojej godności, o szacunek do tego kim jesteś, o szacunek dla wartości, które są dla ciebie ważne, kochając, to tę walkę masz szansę wygrać. Jeśli zaś w swojej walce kierujesz się nienawiścią, to w odpowiedzi otrzymasz również nienawiść - przegrasz, oboje przegracie.
Ta droga, o której ja piszę, jest trudniejsza, bo wymyka się stereotypom w myśleniu, ale pamiętaj, że stereotypy to my sami wymyślamy - Bóg dla każdego ma jego indywidualną drogę i ta droga wcale nie musi się mieścić w naszych stereotypach - Jemu przecież zależy na zbawieniu każdego z nas, a nie na zachowaniu naszych stereotypów.
Innymi słowy uważam, że każde uczucie miłości jest Bożym wezwaniem do tego, by dawać siebie tej osobie, którą się kocha, ale mądrego dawania - takiego, które uwzględnia to, kim ja jestem i kim jest ta osoba, którą kocham.
Zresztą w tamtym liście pisałem bardzo wyraźnie:
Musicie pamiętać, że to iż Bóg zesłał na was tę miłość nie oznacza, że rozwiązał wcześniej zawarte małżeństwo. A zatem tą miłością powinniście objąć również współmałżonka. I to oboje. On wcale nie jest przeszkodą w waszej miłości, lecz jedną z jej stron. Ta miłość to nie tylko wezwanie byście siebie wzajemnie sobie dawali, lecz również byście dawali siebie jemu, czy jej.
Niestety Twoje argumenty w zupełności do mnie nie trafiają, według mnie to nie są stereotypy, to jest właśnie droga do zbawienia. Miłość jak dla mnie przychodzi z czasem, to nie są motylki w brzuchu, zauroczenie, to jest wstęp do miłości. Jesteśmy tylko ludźmi a to jest natura, nie mówię że nie ważna, i że nie pochodzi od Boga bo przecież wszystko od Niego pochodzi ale w tym momencie jeśli ktoś jest w małżeństwie powinien zrobić wszystko aby to się nie rozwinęło w nic więcej. Tak powinno według mnie wyglądać małżeństwo a dobrze przeżyte małżeństwo to droga do nieba, to szczęśliwy dom dla dzieci. Jeśli ktoś wziął ślub bez miłości, popełnił błąd to trudno i to wcale nie zamyka mu drogi do zbawienia, wręcz przeciwnie można ofiarować to cierpienie, uczyć się kochać osobę, którą pokochać jest nam trudno, jeśli nawet nie umiemy jej kochać miłością małżeńską to kochać jak bliźniego, któremu ślubowaliśmy że zostaniemy z nim do końca. To jest dopiero trudna droga. Wolałabym się uświęcać w ten sposób niż istnieć w takim trójkącie. A wracając jeszcze do tej dziewczyny. Jeśli nie ma poczucia wartości to znaczy że ma też zaburzoną relację z Bogiem, pomocy powinna szukać w Nim a nie w innym chłopaku, łatwo można się zagubić i zacząć traktować kogoś jako jedyne wybawienie, zastąpić tym kimś Boga.
UsuńNaprawdę jesteś przekonana, że dzieci, które widzą, jak tata poniewiera ich mamą, jak jej kompletnie nie szanuje, mają szczęśliwy dom, w którym uczą się miłości?
UsuńObawiam się, że to nie tak!
Obawiam się również, że dziewczyna, która uwierzy, że jest kompletnie do niczego, że wszystko robi źle, że nie jest nawet zdolna do miłości, która przyjmuje, że jej życie jest właśnie takie, bo na inne ona nie zasługuje, wcale się w niczym nie uświęca. Ale masz rację, że jej relacja z Bogiem jest zaburzona - no bo czy ktoś, kto jest kompletnie do niczego, ktoś, kto nie zasługuje na miłość, będzie się czuł kochany przez Boga?
Tak samo jak i moja wersja jak i Twoja zakłada pewne stałe elementy i tak się możemy spierać bez końca. Oboje zakładamy dobre chęci osoby zaangażowanej czyli w moim przypadku dana osoba oprze swoje cierpienie na Bogu w Twoim także bo przecież bez Boga Twoja teoria także by upadła. A co do dzieci, znam jeden bardzo bliski przykład. Nazwijmy pewną dziewczynę Anią. Ta Ania ma rodziców. Ojciec okazał się dość złym człowiekiem i życie z nim to raczej nie sielanka. Mama Ani jest w tym małżeństwie nieszczęśliwa. Ale mając oparcie w Bogu trwa przy nim a rzekoma Ania uczy się miłości do ojca chociaż jest jaki jest. Jak mi kiedyś powiedziała, rozumie po co to wszystko jest. Chociaż ta lekcja jest trudna to uczy ją miłości, miłości którą później przekaże dzieciom. I to jest dla mnie piękne. Ona otwarcie mówi jaki jest ojciec, ale czy w Piśmie Świętym nie jest napisane że dzieci powinny miłować rodziców nawet gdy coś jest z nimi nie tak? Łatwo jest kochać normalną, fajną mamę i tatę ale czy kochać kogoś tak trudnego nie jest bardziej wartościowe? I nie mówię tutaj aby być uległym, dawać się poniewierać. Ania się nie daje. Dla mnie jej historia jest dla mnie świadectwem, umacnia we mnie wiarę w to że wszystko ma sens, i wiarę w Boga w ogóle. A przecież o to chodzi aby nasze życie przybliżało innych do Boga.
UsuńA i jeszcze jedno, jeśli ojciec poniewiera matkę to jest to moment aby ta kobieta od niego odeszła. Nie wzięła rozwód ale tak jak napisałeś każdy ma prawo żądać tylko i wyłącznie swojej wolności. Wydaje mi się jednak że powoli odchodzimy od sedna tej dyskusji. Jak wiadomo wszędzie są skrajności.
UsuńAle ona nie odejdzie, bo już uwierzyła w to, że jest kompletnie do niczego. Naprawdę Bóg w takiej sytuacji nie ma innego wyjścia, jak rozbudzić całkiem nową miłość - człowiek musi wierzyć w to, że jest zdolny do miłości, bo bez tej wiary jego życie rzeczywiście traci sens. Całym sensem naszego życia tu na ziemi jest nauka miłości - tylko po to żyjemy. Sami mamy się uczyć i innych mamy uczyć (nade wszystko własne dzieci - ale nie tylko). I mogę Ci zaręczyć, że w tej nauce dzieci najważniejszy jest wzór - po stokroć więcej dzieci się uczą widząc odpowiedni wzór, niż wtedy, gdy ten wzór muszą zanegować. Ten wzór jest szczególnie ważny, bo nawet nie mamy świadomości tego, jak wiele uczymy się poprzez wzór. Moja żona w czasach panieńskich była oburzona, że jej bratu wszystko wolno i że niczego się od niego nie wymaga (łącznie z takimi głupotami, jak mycie wanny po sobie). Jej wychowywanie syna okazuje się być wierną kopią wychowywania jej brata przez jej matkę. Wzorzec wyniesiony z domu w dużej mierze jest przenoszony nieświadomie; ta poniewierana matka może u córki wytworzyć przekonanie, że na to trzeba się godzić, a u syna różne konkretne zachowania ojca, mogą być w przyszłości powielane bez zauważania nawet, że godzą one w godność jego żony...
UsuńPiszesz, że to są skrajności i że odchodzimy od sedna dyskusji.
Sednem jest oczywiście to, czy uczucie miłości rzeczywiście jest Bożym wezwaniem do tego, by dawać siebie temu, kogo się kocha. Tego niby wprost nie podważasz, ale i tak uważasz, że człowiek powinien wybierać uczucia - to przyjmę, a to odrzucę. Twojego podejścia nie da się pogodzić z moim, w którym uważam, że przyjąć należy zawsze i tylko ważne jest by to dawanie było stosowne do tego, kim jestem ja i kim jest ta osoba, którą kocham. W tej dyskusji doszliśmy do skrajnych przypadków, ale to właśnie na skrajnych przypadkach widać istotę problemu.
Przez całe wieki panował taki pogląd, jaki Ty głosisz; pamiętaj jednak, że przez całe wieki o małżeństwie decydowało wszystko, tylko nie miłość - a więc przez całe wieki nie było szans na to, by miłość była przeżywana całym sobą: i w warstwie emocjonalnej, i w warstwie wolitywnej i w mowie ciała. Teraz nie ma już takich przeszkód i powinniśmy się nauczyć przeżywać miłość harmonijnie całym sobą. A to oznacza m.in. to, że nie wolno lekceważyć uczuć przy podejmowaniu decyzji o małżeństwie.
Kiedyś to być ciemnogród zupełny i nie tylko w małżeństwie potrafiono zamienić dobro na zło ale i w całej masie innych dziedzin życia. To co powinniśmy zmieniać to edukację na ten temat,aby wyciągnąć ludzi z tej ciemnoty by uświadomić im na jakiej podstawie zawiera się małżeństwo, czym ono jest. Teraz jest już znacznie lepiej niż kiedyś. Ale w sumie nie zgadzamy się w tak wielu punktach, że musiałabym chyba przepisać cały Twój komentarz po swojemu. A z tym zsyłaniem miłości przez Boga, według mnie jest tak, że Pan Bóg zsyła po prostu sytuacje, tak jak napisałeś w listach pokazuje drogę ale nie decyduje za nas, dopuszcza do nas też trudne sytuacje i cierpienia i przez to też nas uczy. Ale tu się chyba powtarzam. Ty uważasz że przez cierpienie się nie da a ja że się da. Kolejna kwestia sporna to ta w którym miejscu zaczyna się miłość. Jak dla mnie każde uczucie ma swój wstęp w którym małżonek powinien się wycofać, bo chyba po prostu nasze zdanie różni się też jeśli chodzi o to czym jest miłość. Ty mówisz że pochodzi od Boga ale w którym miejscu już uczucie zaczyna być Jego dziełem? Kiedy widzimy kogoś i zaczyna nam się podobać, potem gdy jesteśmy już całkowicie zauroczeni gdy nam się fajnie z tą osobą rozmawia itd? Bo dla mnie to jeszcze nie jest miłość w mojej teorii małżonek powinien wtedy to przerwać i nie nakręcać się bardziej, w Twoim (według mojego pojmowania Twojej myśli) powinien to rozwijać i pielęgnować bo przecież to od Boga. W ogólnym rozrachunku w swoim małżeństwie stworzyłabym raczej jakieś wielokąty a nie trójkąty. I jeszcze coś o tym przykładzie dla dzieci. Może i trudniej nauczyć się dobrej miłości mając zły przykład ale to dokładnie taka sama sytuacja jak ta, kiedy ktoś chce się nauczyć miłości w trójkącie. W moim przykładzie będzie spora liczba dzieci które się nie nauczą a w Twoim spora liczba małżonków która nie będzie potrafiła kochać tak jak Ty sobie to wyobrażasz i po prostu rozwiodą się. W każdym razie ja zaciekle będę broniła mojego wzoru miłości i małżeństwa bo niestety Twój nie trafia nawet do mojej wyobraźni, ale cóż różni ludzie, różne poglądy a taka różnorodność jest piękna:)
UsuńMargolciu, dobrze podsumowałaś - wg mnie uczucie miłości jest darem, który od Boga otrzymujemy, poprzez który On wskazuje nam drogę, którą my w swojej wolności możemy podjąć (i to będzie dla naszego dobra i dobra wszystkich, których to dotyczy), albo możemy odrzucić (czym tylko wydłużamy drogę do naszego zbawienia), a Ty zgodnie z tradycyjnym podejściem po pierwsze naszych uczuć w żadnym wypadku nie przypisujesz Bogu, a po drugie uważasz, że w ogóle są one jakoś podejrzane, a miłość to wyłącznie sprawa rozumu/woli (któremu dodatkowo możemy jeszcze poddać swoje ciało - no bo uczuć się nie da, a więc twierdzisz, że miłość przeżywana jest rozumem i ciałem). Tych dwóch spojrzeń nie da się ze sobą pogodzić.
UsuńSzkoda, że nawet tak wyraźny przykład, jak przykład tej dziewczyny do Ciebie nie przemawia. Trudno - nie przekonałem Ciebie i już nie przekonam (przecież nawet nie miałaś ochoty dokończyć tej lektury), ale mimo wszystko proszę Cię, nie lekceważ uczuć. Jeśli Twoje uczucia wygasły, to nie wychodź za mąż, bo unieszczęśliwisz i siebie, i jego, i swoje przyszłe dzieci.
Tak samo ja ubolewam nad tym że moje argumenty nie trafiają do Ciebie. Trochę jednak źle zinterpretowałeś moje przekonania. Miłość to też uczucie ale nie to początkowe. Miłość to to uczucie które pojawia się potem, gdy opadło zauroczenie i ta cała otoczka (czyli ta pierwsza faza, wstęp o którym mówiłam) Nie wiem czy odpowiedziałeś a ja nie zrozumiałam czy nie odpowiedziałeś ale dalej nie wiem w którym miejscu dla Ciebie zaczyna się miłość, czy to jest już to zauroczenie za którym mamy polecieć jak ćmy do ognia? Bo przecież nie możemy sobie wybierać uczuć. Kolejna błędna interpretacja to to, że według mnie miłość jest przeżywana rozumem i ciałem. Jeszcze rozum ok, ale co do ciała to myślę wręcz odwrotnie. Jesteś facetem więc raczej nie masz pojęcia jak funkcjonuje typowy babski mózg. Uczucia są ulotne, raz są, raz nie, w grę wchodzą hormony, charakter. Czy dla Ciebie to jest fundament szczęśliwego związku? To uczucie o którym ja mówię i do którego ja dążę wygląda zupełnie inaczej. Pan Bóg zsyła nam ludzi, którzy w konkretny sposób na nas oddziałują. Przez chwilę zastanawiałam się nad tym czy uczucia pochodzą od Boga, nie zastanawiałam się nad tym wcześniej ale wydaje mi się że to nie jest takie schematyczne. Bóg nie działa według norm typu- Mogę wam dać to i to a tego to już nie mogę. Pan Bóg rozpala nasze serca w konkretnych przypadkach, wlewa miłość do serca, np podczas modlitwy. W takim wypadku miłość pochodzi od Boga ale to jest Jego miłość do nas a my potem przekazujemy ją innym ludziom. Tak właśnie myślę. A co mojego narzeczonego, tak jak chciałam aby było moje uczucie do niego zmienia się po prostu i rozwija się a moje problemy są spowodowane tylko i wyłącznie wadami charakteru. Ale jak głosi ojciec Adam Szustak każdy ma swojego orzecha który w jakimś stopniu sprawia że stajemy się niezdolni do małżeństwa ale mamy go po to aby z nim walczyć i zmieniać się na lepsze. A tak podsumowując wydaje mi się że to jest nieco za głęboki temat. Na każde zdanie na temat miłości można by się było rozwodzić nie wiadomo ile czasu.
UsuńJa przecież bardzo jednoznacznie mówię, iż uczucie miłości jest Bożym wezwaniem do tego, by dawać siebie tej osobie, którą się kocha. I nie odróżniam uczuć - pisałem przecież wyraźnie, że osiągając pewną dojrzałość, polegającą na z góry przyjętej akceptacji dla uczucia, które może się narodzić, nie ma w ogóle tego ściągania zasłony! Ta fascynacja ukochanym/ukochaną w ogóle nie mija!
UsuńMargolciu, nie da się wprowadzić takiego rozróżnienia, że to uczucie miłości pochodzi od Boga, a to nie wiadomo skąd się wzięło! Możesz albo przyjmować za mną, że źródłem uczucia miłości jest Bóg, albo iść za dotychczasowym dominującym poglądem, iż uczucia, to coś podejrzanego i lepiej w ogóle się nimi nie przejmować, a jeszcze lepiej im w ogóle nie ulegać!
W konsekwencji możesz albo przyjmować za mną, że miłość ma obejmować całego człowieka (miłość mam przeżywać całym sobą - a więc i emocjami, i umysłem, i ciałem), albo wyznaczać jakieś sfery życia, w których nie ma miejsca na miłość (jeśli przyjmujesz, że uczucie miłości nie należy do miłości, to siłą rzeczy sfera emocjonalna jest wykluczona z przeżywania Bożej miłości; gdy jeszcze dodatkowo wykluczasz ciało, to miłości pozostawiasz już tylko rozum).
W tych sprawach naszych poglądów nie da się pogodzić - trzeba coś wybrać!
Natomiast w pełni popieram to Twoje zdanie miłość pochodzi od Boga ale to jest Jego miłość do nas a my potem przekazujemy ją innym ludziom, Bardzo mnie drażni, jak ludzie piszą o ludzkiej i Bożej miłości - miłość jest tylko Boża! I o tym jest przecież list 0!
Ale zwróciłbym Ci uwagę na jedną rzecz - jedyną drogą do Ojca jest Jego Syn. Ale to nie oznacza, że ktoś jest wyłączony z planu zbawienia. Duch Święty w każdym z nas rozbudza miłość - również w tych, którzy do Boga się nie przyznają i w ten sposób każdy z nas staje na tej drodze, którą wyznaczył nam Jezus, którą On sam jest. Oczywiście nam wierzącym jest łatwiej, bo świadomie wybieramy tę drogę, jednak ta droga jest dla każdego - każdy może podjąć się trudu uczenia się miłości i na tej drodze dojść do samego Boga-Ojca.
Jeszcze odniosę się do Twoich słów A z tym zsyłaniem miłości przez Boga, według mnie jest tak, że Pan Bóg zsyła po prostu sytuacje, tak jak napisałeś w listach pokazuje drogę ale nie decyduje za nas, dopuszcza do nas też trudne sytuacje i cierpienia i przez to też nas uczy. Ale tu się chyba powtarzam. Ty uważasz że przez cierpienie się nie da a ja że się da. , bo gdzieś to umknęło.
UsuńO cierpieniu pisałem w Listach - mówiłem wręcz, że tylko poprzez cierpienie potrafimy wydobyć się z własnego egoizmu. Pisałem, że cierpienie też służy nauce miłości, a przez to Bóg przed nim nas nie chroni...
Natomiast istotą sytuacji tej dziewczyny z mojego przykładu nie jest to, że cierpi - istotą jest to, że ta dziewczyna traci jakąkolwiek nadzieję na cokolwiek. Człowiek, który uwierzył w to, że jest kompletnie do niczego, który utracił wiarę w to, że może komukolwiek cokolwiek dać, kompletnie traci sens swego życia! Bo po co światu człowiek, który jest dla innych wyłącznie ciężarem!
Cierpienie dopóty służy nauce miłości, dopóki człowiek wierzy w to, że może dać coś innym. Człowiek, który utracił tę wiarę, prawdziwie zamyka sobie drogę do zbawienia - no bo rzeczywiście przestaje cokolwiek dawać!
Możesz sobie apelować do tej dziewczyny, by zaniosła swoje cierpienie do Jezusa i by razem z nim zbawiała świat; ale ona nie zaniesie, bo przecież ona jest w rozpaczy - stała się niewolnikiem rozpaczy.
By pomóc tej dziewczynie, trzeba nade wszystko na nowo rozbudzić w niej wiarę, że ma co dawać! - no i tak właśnie działa Pan w takich sytuacjach => ta miłość, która wydaje się być miłością nie w porę.
Faktycznie chyba nie ma sensu ciągnąć tej dyskusji bo się nie rozumiemy, mam wrażenie że Ty nie rozumiesz do końca tego co chcę przekazać ( pewnie robię to w nieudolny sposób) i tak samo ja jakoś nie potrafię pojąć Twojej teorii. Pewnie jakbyśmy się zamienili mózgami to byśmy wiedzieli:D A tak będziemy powtarzać w kółko to samo bez jakichkolwiek rezultatów. Pozostańmy więc przy swoich poglądach i budujmy miłość tak jak uważamy za stosowne. Pan Bóg będzie potem wiedział co z tym zrobić:) Pozdrawiam
UsuńPrawdę powiedziawszy nie wiem, co było za trudne, czego nie rozumiałaś (no może trochę niejasne są te problemy ze stawianiem granic do tego momentu w naszych uczuciach Boga nie ma, a pojawia się od tej chwili - takich granic nie da się wyznaczyć po pierwsze dlatego, że nie jesteśmy w stanie wejść w czyjeś uczucia i odróżniać je jakościowo, a po drugie dlatego, że ten okres fascynacji, o ile jest dojrzały, od swego początku nigdy nie ma końca - a więc mam prawo podejrzewać, że rzeczywiście nie ma jakościowej różnicy). Ale skoro nie chcesz dociekać, nie chcesz dochodzić do prawdy, to masz do tego prawo. Myślę, że nie powinnaś się obawiać utraty wiary, gdy zaczniesz głębiej dociekać (myślę, że Twoja wiara by się umocniła), ale szanuję Twoje lęki.
UsuńChyba czasem trochę nadinterpretujesz:D Po pierwsze nie tylko ja mam problem ze zrozumieniem ale i Ty też bo potem wciskasz mi coś czego ani nie powiedziałam ani co nawet nie przyszłoby mi do głowy. Napisałeś że nie chcę dociekać prawdy ( Tu mi się skojarzyło ze świadkami Jehowy; bez urazy oczywiście) A w którym miejscu ja napisałam że nie chcę? Ja jestem święcie przekonana o swoich poglądach i one są dla mnie prawdziwe. Jestem jeszcze młoda więc pewnie moje pole widzenia będzie się z wiekiem rozszerzać, nie muszę przecież w jednej chwili poznać całej prawdy bo i tak to nie możliwe, gwarantuję Ci że Pan Bóg na końcu zaskoczy Ciebie tak samo jak i mnie. No i to stwierdzenie że przez prawdę utracę wiarę. Tutaj to już zaszalałeś. Przez myśl mi to nawet nie przeszło. Moje lęki leżą całkiem gdzie indziej.
UsuńA ja rozumiem i Margolcię, i Leszka... Choć to co mówi Leszek wydaje się być dość przewrotne na pierwszy rzut oka, ale Boga ani miłości nie da się zamknąć w schematach. Myślę że wszyscy się zgadzamy z tym, że to co właściwe miłości małżeńskiej, musi pozostać tylko między małżonkami. Ale miłość w szerszym rozumieniu jak najbardziej może obejmować inne osoby. Nie ma jednego sposobu kochania. Emocje i uczucia są darem Boga, i nie są nam dane po to, by z nimi walczyć, ale po to by je twórczo wykorzystywać, również niestandardowo. Jest taka poruszająca książka Erica Emmanuela Schmitta "Tektonika uczuć". O ludziach, którzy mieli wiele wspólnych planów, ale między nimi wydarzyło się już zbyt dużo, by mogli być ze sobą razem. W ostatniej scenie wyznają sobie miłość, i jest to wyznanie prawdziwe. A później każde wraca do swojego życia, do swojej żony, do swoich spraw i pewnie nigdy więcej się nie spotkają. Oni wykorzystali swoje uczucia twórczo. Nie negują ich, ale wyznają, i w imię tej miłości pozwalają sobie odejść.
UsuńNatomiast przykład Leszka z tą dziewczyną tłamszoną przez męża też wydaje mi się średnio trafiony. Bo żeby panować nad uczuciami, żeby wykorzystywać je we właściwy sposób- trzeba żyć w wolności. Myślę, że jednak taka sytuacja nie miałaby szczęśliwego zakończenia, bo dziewczyna spragniona miłości, bliskości, zrozumienia będzie jak ćma lecąca w ogień- same jesteśmy kobietami, więc wiemy jak jest, no nie Margolciu? :) aczkolwiek, różnie bywa;) Bóg działa na bardzo różne sposoby i nam wypada tylko przed Jego mądrością uklęknąć.
No i właśnie o to mi chodziło:) Dziękuję, ja jakoś nie potrafiłam dobrze przekazać tego o co mi chodzi. Za to zgadzam się z każdym zdaniem które napisałaś. Może po prostu zabierałam się do teorii Leszka ze złej strony. Każdy w głowie ma jakiś światopogląd, jakiś bagaż doświadczeń według którego ocenia rzeczywistość. Czasem jedna maluteńka myśl może być rozpatrywana na 100 różnych sposobów w zależności od humoru, nastawienia, charakteru etc. Opisane przez Ciebie uczucie jakoś bardziej obrazowo do mnie trafia. Może właśnie zakończmy tą decyzję Twoim ostatnim zdaniem "Bóg działa na bardzo różne sposoby i nam wypada tylko przed Jego mądrością uklęknąć."
UsuńMargolciu, fakty są takie, że nie masz żadnego pomysłu dla dziewczyny z mojego przykładu, a jednocześnie dobrze wiesz, że nie jest to przykład wydumany - tak w życiu bywa i to wcale nierzadko. To, co ja mówię, jest dla niej ratunkiem, ale kompletnie się kłóci, z Twoim dotychczasowym spojrzeniem na miłość - więc odrzucasz to moje spojrzenie, choć nie masz żadnego argumentu za tym, by odrzucić (żadnego argumentu nie przedstawiłaś...) Jednocześnie mówisz, że Twoja wiara słabnie... Wszystko więc wskazuje na to, że tak nagle urywając dyskusję, ujawniły się Twoje lęki... Czy da się ze sobą pogodzić wyznanie o słabnącej wierze, ze stwierdzeniem Ja jestem święcie przekonana o swoich poglądach? - skoro tak mówisz (a jednocześnie urywasz dyskusję), to wyraźnie próbujesz przekonać samą siebie, że te poglądy są tak pewne. No i ja napisałem po prostu, że to szanuję - nie rozumiem więc Twojego oburzenia (ale mniejsza z tym).
UsuńNie oburza mnie, ale dobra skoro Twoim zdaniem jestem oburzona to zapewne wiesz lepiej. Tak jak z resztą tej dyskusji. Nie chce mi się jej ciągnąć bo po co skoro i tak to Ty wszystko wiesz lepiej, wiesz kiedy się zastanawiam i nad czym, z czym mam problem a co więcej mam wrażenie że Ty wiesz lepiej co siedzi w mojej głowie niż ja sama. W takim wypadku dalsza dyskusja nie ma sensu. Wszystko już zostało na ten temat powiedziane a jak nawet nie zostało to przecież Ty sam możesz wypowiedzieć się za mnie i za siebie.
UsuńMargolciu, obawiam się, że to Ty wszystko wiesz lepiej - ja odczytuję pewne Twoje zachowania i opisuję, jak je rozumiem. To jest przecież fakt, że Listy czytałaś wolniej, niż to wynika z samego czytania, więc gdy zawiesiłaś lekturę po tym podwójnym liście o małżeństwie, miałem prawo sądzić, że po prostu sama sobie stawiasz te pytania, do których w Listach zachęcałem. Nie było niczego niewłaściwego w takim rozumieniu sytuacji. Opisałem, jak to zrozumiałem, na co odpowiedziałaś, że to chęć zrobienia kanapki przerwała Twoją lekturę. Czy ja w jakikolwiek sposób podważałem to zdanie? - po prostu przyjąłem je do wiadomości. I uważam, że właśnie tak należy postępować - uważnie obserwować i opisywać, jak się rozumie czyjeś zachowanie. I ja właśnie uważnie obserwowałem i opisywałem - ale jak chcesz się czuć obrażona, to Twoja sprawa.
UsuńNie obrażona tylko trochę zirytowana. Ale mniejsza o to, po co się kłócić. Zostawmy to jak jest, wierzę w to że żadne z nas nie miało złych intencji a wszystkie nieporozumienia wynikają z tego, że się nie znamy a jak wiadomo jedno zdanie można interpretować na 25 różnych sposobów. Dziękuję za pierwszą tak poważną dyskusję na moim blogu:) i pozdrawiam:)
UsuńTo ja Ci nie zburzę nic i powiem, że tak samo to widzę :)
OdpowiedzUsuńCiekawe podejście, jednak znacznie różne od mojego. Uważam, że każdy ma prawo do błędów i do zmiany zdania. I, że miłość to nie jest tylko pożądanie, nad którym da się zapanować.
OdpowiedzUsuńOraz. Może Bóg ma plan dla każdego z nas, ale dał nam też wolną wolę. Można być kowalem własnego losu, a jednocześnie żyć zgodnie z Bożymi naukami.
No tak:) Błędy i ja przewiduję w swojej teorii:) Tylko opierałam się bardziej na tym jeśli ktoś już jest w małżeństwie, przecież wtedy zdarzają się kryzysy, często z naszej winy i to uczucie gdzieś ulatuje. Wtedy większość twierdzi że coś się wypaliło i trzeba się rozwieść a tak naprawdę ta ulotność uczucia jest przez to, że o nie nie walczyliśmy.
OdpowiedzUsuńMargolciu, jeszcze raz sobie przeczytaj, co w Listach napisałem o rozwodach i jakie jest lekarstwo na rozwody - wcale nie walka, lecz prośba skierowana do Boga o odnowienie uczucia miłości (no ale Ty odrzucasz moje spojrzenie, więc Tobie rzeczywiście pozostaje tylko walka).
UsuńA kto powiedział że walczyć nie można z Bożą pomocą. Tak się skupiasz na tych listach jakby to co najmniej była Biblia. Jak dobrze zrozumiałam sam je napisałeś, ale w sumie już chyba sama nie wiem skąd je wziąłeś. Jakby nie było to Twoje zdanie więc dlaczego każesz mi się na nim opierać? Prawda jest taka że w dyskusji z Tobą czuję się jak uczennica w szkole. Ty i tylko Ty masz rację a ja żyję w ciemnogrodzie i o niczym nie mam pojęcia. Więc wybacz jeśli urywam tą dyskusję. Nie ma ona mnie żadnego sensu. Nie przekonałeś mnie do swoich poglądów i proszę Cię nie wypowiadaj się za mnie i nie przewiduj co myślę bo jeszcze ani razu nie zgadłeś.
Usuń