Jak znaleśc granicę między rozsądną szczodrością a skąpstwem? Jak odróżnić asertywnośc od egoizmu i jak pozbyc się poczucia służalczości? Wczoraj byłam jeszcze przekonana o mojej racji, dzisiaj zaczęłam się wahać. Bo chyba przeginam w jedną stronę. Przykład? Wczoraj teściowa podała nam przez chłopaków pączki. Całą masę pączków i faworków. Wiadomo że super długo nie poleżą a miejsca w zamrażalce brak, więc częśc oddałam Maryśce ( Bo wiem że bardzo lubi a ja nie, żeby nie było mąż chlapnął że można jej trochę dac) Jak się potem okazało, mąż był gotowy zjeśc wszystkie... Dalej: jedziemy do kościoła, Maryśka zaczęła się dokładac do paliwa. Przeliczając na złotówki przedostatnio dostaliśmy 50 zł, wczoraj tyle samo tyle że wydałam jej połowę. Mąż zły... A ja chyba jestem naiwna :( Bardzo trudno jest mi wyznaczyc jakąś zdrową granicę tak żebym nie miała wyrzutów sumienia i tutaj zazwyczaj mamy konflikt interesów. Żeby nie było że u nas zawsze tak słodko, że tak we wszystkim się rozumiemy i nie robimy nic innego jak tylko gruchamy do siebie jak dwa gołąbki. Czasem musimy zmierzyc się z naszą innością i bezsilnością z tym związaną. Bo chociaż nie rozumiemy siebie nawzajem to nie możemy nic zrobic i tutaj nie zgodzę się że trzeba rozmawiac. Czasem rozmowa jest tylko naszym egoizmem. Bo nam jest źle i chcemy coś zrobic żeby było jak dawniej, żeby nam było dobrze. Dużo trudniej jest wtedy milczec i starac się zrozumiec i pokochac tą innośc której nie rozumiemy. A cicha miłośc, cierpliwośc i łagodnośc uleczy wszystko. (Dla jasności nie mówię tutaj o jakichś problemach które jednak trzeba omówic) Ale w tym maciupeńkim krzyżu docieniam to jak Pan Bóg nas dobrał. Te nasze inności których nie rozumiemy zlewają się w jedną sensowną całośc. Ja bez mojego męża pewnie już dawno siedziałabym gdzieś zapłakana w kącie bo świat jest zły a ja biedna niezaradna nie umiem sobie w nim poradzic a mojemu mężowi przyda się odrobina kobiecego charakteru. Tylko że już naszym zadaniem jest rozeznanie ile z którego charakteru trzeba wziąśc.
P.S Moje pączki które robiłam w czwartek wyszły raczej średnio. Ciasto rosło jak głupie cały czas do momentu lepienia pączków i smażenia, potem nagle przestało:/ i ciasto było lekko kwaśne:( wie ktoś dlaczego? W przepisie był rum do dodania, ja nie miałam więc dodałam zamiennik ( z przyzwoitości nie napiszę jaki :D)
Absolutnie się nie czuję na siłach, by orzekać, co było nie tak - zupełnie się na tym nie znam. Ale miałem stryja cukiernika i wiem, że pączki, wbrew pozorom, to jedne z najtrudniejszych ciastek. Sam zresztą przez pączki zginął. Smażył je prze całą noc i wyraźnie zmęczenie dało o sobie znać i tłuszcz mu się zapalił, a on zmarł w wyniku poparzeń, gdy próbował nad tym zapanować.
OdpowiedzUsuńA jeśli zamiennikiem był spirytus, to dobrze :)
Spirytus rozrobiony z topionym cukrem, tylko dodałam mniej niż w przepisie:D Smutna ta historia ze stryjem :( Ja to aż za bardzo boję się rozgrzanego tłuszczu i ognia. Nie wiem jak to się dzieje że tłuszcz potrafi się zapalic bo tylko słyszałam przestrogi i teraz prędzej nie dopiekę czegoś niż potrzymam za długo. Moja prababcia robi pyszne pączki, takie inne niż ze sklepu (ja takich ze sklepu nie lubię) i jakby były bardziej pulchne a nie takie niewyrośnięte bobki to smakowałyby nawet podobnie. No nic jeszcze wiele tłustych czwartków przede mną może rozkminie co robię nie tak i jak to naprawic.
OdpowiedzUsuńBez problemów, życie byłoby nudne, a tak masz nad czym się zastanawiać.
OdpowiedzUsuń