niedziela, 28 października 2012

Zabawa w nianię

To były najdłuższe dwa dni w moim życiu. Brat poprosił mnie żebym została z nim i jego miesięcznym synkiem bo jego żona pojechała do szkoły. Do tej pory nigdy nie miałam kontaktu z małymi dziećmi, zazwyczaj trzymałam się od nich z daleka, nie mówiłam do nich, nie patrzyłam na nie i absolutnie nie dotykałam. Po prostu nie lubię dzieci i już. A tu nagle taki szok. No przecież nie odmówię. Myślałam że będzie tragicznie. Płacz 24 godziny na dobę itd. tak tragicznie nie było. Nie było takich momentów że mały płakał i nie dało się go uspokoić. Okazało się że płakał jak nie dojadł. Do tej pory nie wiemy z bratem czy on żarł tyle z żałości czy po prostu apetyt mu dopisywał, w każdym razie braciszek cały czas siedział i go karmił. Moja funkcja polegała na noszeniu go bez przerwy na rękach i śpiewaniu. Najbardziej lubił rosyjską Katjuszę i "Stokrotka rosła polna" Śmiało mogę iść do idola. A ręce to mnie tak bolą że kubka z herbatą nie mogę podnieść. Jakby nie było 5 kilo mieć cały czas na rękach to jakiś tam wysiłek jest. Nie było najgorzej, mały jak spał to był nawet słodki ale niestety miłością do dzieci nie zapałałam, wręcz przeciwnie mam chyba jeszcze większy wstręt. Wczoraj odliczałam minuty do mojego powrotu na milutką stancję i w końcu położeniu się ze spokojem spać, wieczorem gdy mały płakał myślałam że zacznę płakać razem z nim bo tak naprawdę miałam dość. I myślę sobie "Nigdy więcej" chociaż za miesiąc zapowiada mi się powtórka z rozrywki:/

środa, 24 października 2012

Wspólnotowe przemyślenia

Wczoraj byłam na spotkaniu mojej wspólnoty, to było bardzo wartościowe spotkanie. Dużo się nauczyłam, a najfajniesze jest to że zrozumiałam, że wiary też się trzeba uczyć. Może nie tyle wiary co swojej religijności? Nie wiem jak to nazwać. Oto moje jakże bardzo ważne przemyślenia:
 To nie prawda że będąc bliżej Boga życie staje się bardziej kolorowe, my bardziej szczęśliwszy i ogólnie jest słodko i uroczo. Wręcz przeciwnie, czym bliżej tym zło walczy bardziej by nas z powrotem przeciągnąć na swoją stronę. Gdy jesteśmy daleko od Boga zło nie walczy bo już nas "ma" wtedy właśnie nie widzimy swoich grzechów, wydaje nam się że nie potrzebujemy żadnych zmian bo przecież jest dobrze, albo nie najgorzej, inni przecież grzeszą bardziej a ja? nie zabiłam, nie ukradłam, czym się więc martwić? Czym bliżej Boga tym więcej światła które wyciąga nasze brudy na wierzch ale nie po to aby nam się nagle zaczęło gorzej żyć ale po to aby coś z tym zrobić. Żeby naprawić to co złe, żeby zacząć pracować. Bo jak można naprawiać coś czego nie widzimy?
 Zastanawiałam się też jak to się dzieje że np wracając z rekolekcji jest super i mam zapał do wszystkiego a po kilku dniach wszystko mija, codzienność przytłacza, modlić się trudniej. Na wspólnocie usłyszałam że nasze życie to ciągła sinusoida, raz jest szczyt a raz dół, wzloty i upadki. Tylko walcząc kształtujemy siebie, tylko szukając znajdujemy:)
A tak poza rozważaniami religijnymi to 31 października lecę do Szwecji. Bilet już mam kupiony (trochę przez przypadek, chciałam tylko zobaczyć jak to się robi i za dużo razy kliknęłam "Następny krok" ale to nawet lepiej bo inaczej pewnie bym stchórzyła. Wizja mnie samej w wielkiej Warszawie mnie przeraża, boję się że nawet nie dotrę na lotnisko. Trzymajcie kciuki:) A jeszcze poza tym to właśnie uczę się, szukam odpowiedzi, odchodzę i wracam mam jednak nadzieje że cały czas idę w dobrym kierunku:)

piątek, 19 października 2012

Przed i po...

Przed kursem
Byłam święcie przekonana że wszystko jest w jak najlepszym porządku, niedzielna, przestana msza, czasem udało mi się głębiej skupić, czasem nie. Rano i wieczorem paciorek. Rano na wpółprzytomna nawet nie wiedziałam co mówię wieczorem myśl "hmmm pasuje dziesiąteczek sobie strzelić" no i tak sobie klepałam myśląc o tym co będę robić dnia następnego. Nie byłam zadowolona z jakości mojej modlitwy ale cóż zrobić. Odbębnione? Odbębnione. Starałam się ale nie wychodziło. Nie czułam tego. Nadstawiałam uczynkami. Starałam się nie grzeszyć, nie łamać przykazań, układałam sobie życie po swojemu myśląc że wiodę dość religijne życie. Nie było tak że Boga wcale nie było. Mówiłam do niego, tęskniłam za czymś lepszym. Od jakiegoś czasu zdarzało mi się prosić o to abym mogła Go poznać. Ale tak w głębi serca nie wierzyłam że mogę czegoś takiego dostąpić. Może ksiądz, zakonnica, ktoś "prawie święty" tak, ale nie ja, bo ja nie umiałam się modlić. Bóg był ale wysoko, wiedziałam że czuwa, że jest, ale że jest troszkę w sensie abstrakcyjnym.
Po kursie.
Wyjeżdżałam w takim samym stanie w jakim przyjechałam. Nie czułam zupełnie nic. Wszystko się zmieniło w niedzielę w autobusie kiedy jechałam z koleżanką (która też była ze mną na kursie) coś zjeść. Zaczęło się od niepohamowanego śmiechu:D I nagle zrozumiałam że moja relacja z Panem Bogiem totalnie się zmieniła. Myśląc o Nim nie myślałam jak o abstrakcji lecz jak o kimś najprawdziwszym na świecie. I myśl, że tylko On jest najważniejszy i najdoskonalszy. Nigdy wcześniej nie czułam takiego spokoju i miłości do Boga. Stał się najdealniejszy i to było cudowne uczucie gdy nagle esencją dnia stała się modlitwa, nie mogłam się jej doczekać i nie polegała ona na klepaniu pustych słów. To pierwszy raz była rozmowa serca. Kiedy potrafiłam uwielbiać a nie tylko przedstawiać listę próśb. I wszystko inne nie było ważne. No i Eucharystia jako spotkanie z Nim. Tęskniłam za nią, chciałam być bliżej i bliżej. Mówię wam, stan nie do opisania. Nie mogę o tym nie mówić. Sama na własne oczy i przez własne serce widziałam Bożą potęgę, nie tylko czułam ale i widziałam, widziałam! Otrzymałam wszystko to o co prosiłam. Pierwsze słowa jakie do mnie dotarły na tym kursie to " Tych kocham którzy mnie kochają, znajdzie mnie ten kto mnie szuka" Wszystko się zmieniło. Ale smutne jest to, że nikt mnie nie rozumie. I smutno mi kiedy widzę że ktoś nie wierzy, bo to trochę tak jakby ktoś mi bliski szedł w stronę przepaści ja ją widzę a ten ktoś nie. I ja nic nie mogę zrobić. Mogę mówić, mogę się modlić ale jeśli ktoś sam nie zechce wpuścić Pana Boga do serca to On bez naszej woli nic nie zrobi. Mogę wam zagwarantować, że jak ktoś prosi to otrzyma:) Resztę napiszę innym razem bo w jednej notce to się nie zmieści.   

poniedziałek, 15 października 2012

Którą drogą pójść?

No i po weekendzie. Czy coś się zmieniło? Nie wiem, dziękuję tym, którzy się za mnie modlili. Nie wiem czy zrobiłam tak, jak powinnam, chyba nie, ale nie potrafiłam inaczej. Jakąś godzinę temu pożegnałam się z narzeczonym. Jutro o 2.00 w nocy wyjeżdża do Szwecji. Prom ma o godzinie 9.00. Krótko się widzieliśmy, za mało było wspólnych chwil, za mało czasu:( Wszystko w biegu, jak zawsze, kupa załatwień, każdy coś chce, trzeba być tu, tam i jeszcze gdzie indziej najlepiej w tym samym czasie. A teraz zostały mi tylko czerwone róże w pokoju:( Po kursie wróciłam z nieodpartą myślą że muszę wybierać między nim a Bogiem. Że jeśli z nim zostanę to stracę to co zyskałam na kursie. Ale ja nie potrafiłam tego zrobić i nie chcę nawet. I już sama nie wiem czy sama sobie w głowie nie namieszałam, czy to przez te ciągłe rozłąki, tak naprawdę nie wiem nic. Już nie mogę doczekać się świąt, mam nadzieję że śnieg spadnie jak najszybciej bo wraz ze śniegiem wróci narzeczony. I niech się dzieje.
Co do kursu, to chyba już pisałam że był to najbardziej niesamowity dzień w moim życiu. Otrzymałam tam wiele, Pan Bóg pokazał mi to o czym nie miałam pojęcia. Poukładał moją hierarchię  wartości, w ogóle zrobił taki fajniutki i cieplutki porządeczek w moim sercu. I to było po prostu nie do opisania. Tak jakbym wskoczyła na wyższy poziom wiary, będąc na tym szczebelku niżej nie widziałam że nade mną coś jest, byłam święcie przekonana że wszystko jest w jak najlepszym porządku, moja wiara, moje relacje z Bogiem i innymi ludźmi. Dopiero gdy dostałam awans zobaczyłam że może być lepiej, zobaczyłam wszystko co było złe wcześniej. Teraz wiem, że trzeba szukać żeby znaleść, trzeba prosić żeby otrzymać, trzeba cały czas się starać żeby coś osiągnąć, nie można być letnim. Dużo się nauczyłam, ale to prawda, że będąc z narzeczonym zapominam o tym, i tracę to co mam, chociaż tak bardzo nie chcę. Chciałabym to poukładać, tak żeby wilk był syty i owca cała, mam jeszcze trochę czasu. Zobaczymy jak to będzie:)

czwartek, 11 października 2012

Nowa Ja

"Tych kocham, którzy mnie kochają, znajdzie mnie ten, kto mnie szuka" (Prz 8, 17)
Oto najważniejsze słowa mojego Nowego Życia. Tak, mogę śmiało powiedzieć, że dostałam nowe życie. 06.10.2012 roku przeżyłam najpiękniejszy dzień w życiu i nigdy tego nie zapomnę. Mogłabym pisać o tym nieskończenie wiele ale żadne sowa nie wydają mi się odpowiednie. To chyba temat na inną notkę, bo teraz jestem za bardzo rozkojarzona. Tyle się wydarzyło, tyle się zmieniło przez trzy dni kursu a raczej przez jeden wieczór, wszystko poodwracało się do góry nogami. Jeśli powiem że przejrzałam na oczy to zabrzmi to trochę sekciarsko, ale kurcze to prawda. Dopiero teraz widzę jak żyłam wcześniej, dopiero teraz widzę, że wcześniej nie było nic. Ale tak jak napisałam to temat nie na dzisiaj. Troszkę mnie tutaj nie było. Nie miałam internetu odkąd się wprowadziłam na stancję. Z rzeczy przyziemnych mogę powiedzieć, że mam całkiem fajne mieszkanko chociaż początki były trudnawe, na uczelni kłopoty z planem, dodatkowo po kursie nie mogę wkręcić się w życie. Mam co opowiadać, naprawdę:) dzisiaj np zapomniałam że mam zajęcia i przesiedziałam sobie je w mieszkanku:D Dzisiaj w nocy przyjeżdża mój narzeczony, co wbrew pozorom nie jest już tak szczęśliwym wydarzeniem jakim bywało wcześniej, ale to też na kiedy indziej bo teraz niektóre sprawy muszą się rozwiązać. Sama nie wiem jak to się stanie, nie wiem co Pan Bóg z tym zrobi, nie wiem czy ja znowu nie namieszam. Módlcie się za mnie przez ten weekend. Bo to może być bardzo ważny czas w moim życiu. Jak się trochę pozbieram to zacznę moje nieziemskie opowieści:) Pozdrawiam