poniedziałek, 15 grudnia 2014

O porodzie słów kilka

Migdalątko smacznie sobie śpi (ciekawe jak długo?) więc może uda mi się napisać jak to było z tym moim porodem :D Myślę że będzie to też świadectwo tego że jednak warto powierzyć wszystko Panu Bogu:) Krzysiek szczęśliwie wrócił w sobotę 22 listopada. W niedzielę pojechaliśmy na ktg do szpitala gdzie akurat przyjmował mój lekarz prowadzący. Śmiałam się do niego że urodzę we wtorek bo akurat rozpoczęły się rekolekcje u mnie w parafii i chciałabym na nich być a we wtorek odpust no i potem już mogę rodzić. W poniedziałek od rana moje skurczyki zaczęły być jakoś tak dziwnie regularne i trochę bardziej odczuwalne. Pojechaliśmy rano do kościoła, ksiądz na koniec, wychodząc zdążył mnie jeszcze pobłogosławić :) Zjadłam sobie w południe obiad i pojechaliśmy na umówioną wcześniej wizytę u lekarza. Humory od rana świetne, dojeżdżamy na miejsce a tu odeszły mi wody :D Lekarz jeszcze mnie zbadał i wysłał do szpitala. Humory dalej świetne. Na izbie przyjęć wszystko idzie topornie, nikomu się nie śpieszy, nam w sumie też bo wszystko jedno przecież gdzie będę czekać. Ubaw mamy po pachy ze wszystkiego. Denerwujące były badania. Najpierw położna po swojemu, potem lekarz po swojemu i położna na trakcie porodowym po swojemu i każdemu z nich wyszło to samo. Jaki w tym sens? Nawet się zapytałam, ale takie procedury:/ Sala porodowa całkiem fajniutka, przygaszone światła, piłeczki i inne bajery, tylko trochę ciasno. Krzysiek cały czas ze mną. W sumie to nic ciekawego się nie działo. Czekałam aż się zacznie, no ale nie zaczęło, przyszła położna, zbadała i okazało się że mały się nie ustawia i raczej nie ma szans żeby to zrobił. No i decyzja o cesarce a ja w płacz i tutaj od razu pretensje do Pana Boga- Ale jak to??!! Przecież zaufałam, miało być cudownie i naturalnie a tutaj co?! Poczułam się wystawiona i oszukana (o ja głupia:/) Tak mnie ta cesarka przeraziła że trzęsłam się jak galareta, anestezjolog nie mógł się wdziobnąć i trzy razy mnie kuł, i to wcale nie prawda że nie boli. Mnie ta cesarka bolała:/ ale do przeżycia. Wywlekli Migdalątko, pokazali przez kurtynkę, potem jeszcze mi go położyli na brzuchu ale na krótko, słabo to pamiętam. Trochę szkoda, chciałam żeby wiele rzeczy było inaczej ale nie ma co ukrywać, nie byłam w stanie kontrolować niczego. Jednak w ogólnym rozrachunku nie narzekam. Miałam pretensje do Pana Boga że nie dał mi dokładnie tego czego chciałam a On tam pewnie stukał się w czoło myśląc (czego ona głupia chce?!) Przepchnąć takiego klocuszka wcale nie byłoby łatwo a ja przecież chciałam mieć dobry, nie traumatyczny poród i taki dostałam. Bo nie mam złych wspomnień, trafiłam na fajne położne, fajnego lekarza, od samego początku Bóg czuwał i prowadził, tylko że inną drogą. To bardzo ważna lekcja dla mnie żeby nie pisać Panu Bogu scenariuszy. On wie co dać i kiedy. Dostałam wszystko: Krzysiek zdążył wrócić, Kubuś jest zdrowy, poród nie był traumą. Potem tylko trochę ciężko leżeć trzy dni w szpitalu, ale to może temat na osobną notkę. A teraz? Teraz dalej jest cudnie:)

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Refleksyjnie

Oj dużo napisać bym chciała. Sama nie wiem od czego zacząć, czy od tego że sama nie mogę uwierzyć jak człowiek może się zmienić gdy na świat przychodzi taka kruszynka czy może opisać jak to było z tym moim porodem a może obalić te wszystkie niemiłe rzeczy które się słyszy o rodzeniu i posiadaniu dziecka. Kolejny raz przekonuję się że nie ma co słuchać innych. Wszystko tak na prawdę zależy od nastawienia, wszystko może być piękne gdy skupimy się na tym by na to piękno patrzeć. Każdego dnia wpatruję się w tą anielską twarzyczkę i nie poznaję siebie. Dla tej Malotki leżącej przy mojej piersi oddałabym życie bez wahania. Zrobiłabym wszystko żeby nie płakała, żeby była bezpieczna. Z dniem porodu pojawił się w moim sercu strach, który będzie mi już towarzyszył do końca życia. Strach o moje dziecko. Bo tyle niebezpieczeństw na niego czeka, tylu sytuacjom nie mogę zapobiec. Powierzyłam Kubę Panu Bogu i wiem że On mnie nie zawiedzie. Tam gdzie ja po ludzku nie dam rady tam będzie działać Jego moc. Każdego dnia dziękuję za ten cud. Bo to jest nie do opisania, nie ma słów mogących wyrazić to co dzieje się teraz ze mną. I jest pięknie. Krzysiek bardzo mi pomaga, dzisiaj akurat musiał pojechać załatwić formalności, wróci jutro. Samej jest dużo ciężej, ale wszystkiego trzeba się nauczyć. Nie będę pisać tego co tak często słyszałam, że dziecko wszystko zmienia, że jest ciężko. Napiszę to co zawsze powtarzam, każdy trud ten mały czy ten większy albo taki który zdaje się ponad nasze siły mieści się w przeogromnym szczęściu które to wszystko przesłania. I mogę płakać z nerwów, bezsilności ale być przy tym najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Takie jest życie, według mnie. Tylko trzeba umieć patrzeć szerzej. Nie spodziewałam się że tak to wygląda, nie spodziewałam się że Bóg tak hojnie mnie obdarzy, że wysłucha każdą moją prośbę. To nowe życie to CUD! Cud nad którym będę się pochylać do końca mojego życia.

piątek, 28 listopada 2014

Już jest:):)

No i już po wszystkim:) 24 listopada o godzinie 21.20 przez cięcie cesarskie przyszedł na świat Jakub Józef :) Ważył sobie 4110 i mierzył 58 cm. Dzisiaj dostaliśmy wypis do domciu i tak właśnie syncio śpi sobie smacznie a ja chwalę się:) Wyjątkowo grzeczne dzieciątko:):) Jest o czym opowiadać. Ale jak na razie łamię kolejny stereotyp, poród nie spowodował że nie zamierzam mieć więcej dzieci. Nawet cesarka może być miło wspominana, nawet jeśli dużo się działo i nie wszystko było łatwe a czasem wręcz okropnie trudne. Ale to wszystko może na osobną notkę:) Na razie jest pięknie. Zakochałam się w tym maleństwie miłością niewypowiedzianą. Ja- która nie cierpię dzieci. W tym temacie nic się nie zmieniło. Ale mój syn to ktoś kto skradł mi serce pierwszym spojrzeniem :):) To jest nie do opisania:):):)

wtorek, 18 listopada 2014

Jeszcze nie:)

Nie urodziłam jeszcze:) Wczoraj byłam na wizycie, wszystko jest tak jak było czyli jak najbardziej Maluszek gotowy do porodu ale jakoś mu się nie śpieszy. I bardzo dobrze, teraz to czekamy na tatę. W sobotę po południu/wieczorem będzie u mnie. Wtedy mogę rodzić z miłą chęcią a jak nie to wizyta w następny poniedziałek na której lekarz stwierdził że mnie tak przebada że we wtorek urodzę. Gdyby to był inny lekarz to pewnie by był bunt z mojej strony bo wizja jakiegoś koszmarnego badania i poganiania Migdalątka jakoś mi się nie podoba, ale akurat jego darzę zaufaniem. Mam jednak nadzieję że jak tatuś się zjawi to i poród się rozpocznie. I żadne badanie nie będzie potrzebne. Akurat jeszcze rekolekcje byśmy zaliczyli:) Czuję jakoś w tym wszystkim wielkie wsparcie Pana Boga. W końcu wszystko w Jego rękach więc czy mogę się czegoś bać? Ostatnio dostałam do przeczytania psalm 37. Uczepiłam się tych słów i im zaufałam. Bo Pan zna pragnienia mojego serca:)
A tak swoją drogą nie dociera do mnie że najdalej w następnym tygodniu będziemy już we trójkę. Po prostu to jest nie do ogarnięcia, to jest przerażające, dziwne, piękne, ekscytujące i w ogóle to lepiej o tym nie myśleć bo za dużo tego wszystkiego jak na moją biedną małą główkę. Cukrzyca jakoś mi się rozbestwiła, dzisiaj po połowie bułeczki z kilkoma łykami kefiru cukier miałam 165 a potem czułam się cały czas najedzona ale coś mnie tknęło żeby sobie zmierzyć a tu tylko 51 (!!!) Dobrze że już tylko tydzień:/
I ostatnia informacja w dzisiejszym poście: Migdałek oficjalnie zostaje przechrzczony na Jakuba Józefa:):)
A teraz czekamy dalej:) Nie ustawajcie w modlitwie za mnie żeby mnie strach nie przygniótł za bardzo, bo mój optymizm już ledwo ciągnie.

poniedziałek, 10 listopada 2014

Ostatni post przed...?

Czekam, czekam, czekam, mąż czeka na walizkach, mówi żebym rodziła w tym tygodniu bo już chce wracać a wcześniej tłumaczył Migdałkowi że ma siedzieć do 23 listopada. No i widać synuś się posłuchał bo siedzi twardo :D Na wizycie lekarz powiedział że już 1 cm rozwarcia jest i że powinnam ładnie urodzić i że też mi nie wróży że dotrwam do ustalonego terminu. Wróciłam do domu, jakieś znaki przepowiadające posypały się hurtowo, myślałam że już aby aby, a tu wszystko ucichło, minęło i teraz mam wrażenie że chodzić bym mogła do grudnia. Piję herbatkę z liści malin trzy razy dziennie, olej z wiesiołka też w sporych ilościach, a od dzisiaj startujemy z siemieniem lnianym. Z jednej strony chciałabym poczekać na Krzyśka, żeby to on mnie zawiózł do szpitala a z drugiej jak patrzę na ten wielgachny brzuszysko to mi się słabo robi... Przecież teraz to Migdałek na masę już tylko idzie:/ No a ja swoich możliwości raczej nie zwiększę. Strach mnie trochę obleciał chociaż walczę z nim i staram się trzymać dzielnie, ale jednak wizja tego co mnie czeka za wesoła nie jest. I tak sobie tłumaczę że to tylko kilka godzin a potem tyle korzyści: koniec diety, powrót do starych ubrań, powrót męża. Takie małe głupie przyziemne sprawy ale to jest coś co jest mi znane, czego mogę się uchwycić bo wiadomo że niemowlak w domu pojęciem znanym i oswojonym nie jest, boję się tego jeszcze bardziej niż porodu. Bo poród to akcja, która się zacznie i skończy a wychowanie to proces do którego wydaje mi się że nie jestem w żaden sposób przygotowana. Boję się tego mojego egoizmu bo minie trochę czasu zanim Migdałek mi go wypleni. Nie wiem, kompletnie nie wiem jak to będzie, ale ufam że św Rodzina jakoś nas przez to przeprowadzi. W końcu gorsze ciecie mają dzieci i dają radę :D Trzymajcie za mnie kciuki a kto może niech szepnie słówko do Pana Boga:) Następny post to mam nadzieję będę dobre nowiny :) Pozdrawiam jeszcze jako dwupak:)

poniedziałek, 3 listopada 2014

teściowa kontra synowa

W końcu odświeżyłam troszeczkę tego bloga, niech będzie trochę weselszy:) A tak swoją drogą, żeby nie pisać ciągle o moich ciążowych dolegliwościach, dużych szczęściach i małych smutkach poruszę dziś temat teściowych i synowych ale nie z tej strony z której mogłoby się wydawać. Powinnam przecież napisać jakie to złe są właśnie teściowe i jak mieszają w małżeńskim pożyciu. Wiadomo, jestem zdania że szczęście młodej rodziny jest na pierwszym miejscu i żeby mogło ono zakwitnąć relacje z jednymi i drugimi rodzicami powinny być uporządkowane. Ale ostatnimi czasy doszłam do wniosku że i synowe to często są niezłe ziółka i masa rodzinnych konfliktów powstaje właśnie przez nie a nie przez nadgorliwość teściowych. Do tych wniosków skłoniły mnie sytuacje które miały miejsce zarówno w mojej jak i męża rodzinie. Wiadomo nie ma rodziny gdzie jakaś czarna owca by się nie trafiła, ale piszę to bo czasem to aż w głowie się nie mieści jak bardzo ludzie potrafią być złośliwi, co gorsza nie będąc tego świadomym. I mamy wielką obrazę majestatu bo: coś zostało powiedziane nie takim tonem; bo się nie zapytano jak tam u dzieciaczka, bo nie powiedziano czegoś co zdaniem osoby obrażającej się powinno zostać powiedziane; bo kawy nikt nie podał i trzeba było sobie zrobić samemu; bo oni wcale się nie interesują; bo córka teściowej układa sobie życie inaczej niż by wypadało dlatego też to teściowa jest winna. Mogłabym pisać i pisać i wymieniać konkretne przykłady od których włos się na głowie jeży ale nie chodzi o to co kto i ile nagrzeszył. Sprawa jest prosta, gdyby ludzie zajęli się swoimi sprawami, swoim życiem a nie cudzym, przestali wymagać od kogoś czegoś czego sami nie robią i co najważniejsze kierowali się zwykłą miłością do bliźniego to żadnych konfliktów by nie było. Ale jak ktoś z góry jest negatywnie nastawiony i szuka dziury w całym to czego się spodziewać. I aż przykro patrzeć jak ktoś się tak zacietrzewia w tej swojej złośliwości, jakby sensem życia było tylko zrobienie na złość a wystarczyło by porozmawiać, wyjaśnić, zrozumieć że ludzie są różni i nie każdy będzie postępował tak jak my byśmy sobie tego życzyli. Można naprawdę żyć sobie w zgodzie, z zachowaniem wolności i przestrzeni obu stron ale trzeba CHCIEĆ. Na początku pewnie każda synowa jest na etapie rysowania granic, puszenia się i nadmiernej walki o swoje zdanie i dla mnie to normalne. Sama to przerabiałam, ale kurcze to nie może trwać wiecznie, nie kosztem rozbijania rodziny, kłócenia się, nie odzywania. Przecież moja teściowa to matka mojego męża, my obie jesteśmy dla niego równie ważne, co to za żona która nie potrafi tego zrozumieć. Wiadomo facet musi mieć jaja i jak teściowa za bardzo się wtrąca to to jest jego zadanie żeby to ukrócić ale to działa w dwie strony, facet z jajami powinien też potrafić usadzić swoją żonę jeśli ta za bardzo się indorzy i wtedy jest spokój i harmonia. Na początku sami pewnie wiecie jak dużo mnie w teściowej denerwowało, pewnie następny wyrzut tego typu emocji pojawi się wraz z dzieckiem ale kurcze to też jest do przegadania, wszystkie konflikty można rozwiązać przy odrobinie dobrych chęci, wyrozumiałości. Czy nie lepiej jest gdy rodzina jest razem? Gdy dzieci widzą swoich krewnych, dziadków, ciotki, uczą się relacji rodzinnych? Nawet jeśli coś zgrzyta to przecież jak we wszystkim małe problemy mieszczą się tak na prawdę w większym dobru. Chciałabym żeby niektórzy sobie to uświadomili ale co zrobić, za pięknie by było i może za nudno na tym świecie :D

wtorek, 28 października 2014

Misz masz

Chyba znowu wyczerpały mi się akumulatorki, pewnie tylko dzisiaj, pewnie minie mi szybciej niż myślę. A może i nie. Z jednej strony myślę sobie że i tak jestem z siebie dumna, a co! Jestem. Bo jakiś czas temu zachowywałabym się całkiem inaczej, płakała, żaliła się bez końca jaka ja to jestem biedna, Krzysiek już chodziłby siwy jak gołąbek bo dawna ja dałaby mu nieźle popalić. Ale zadziwiające jak człowiek może się zmienić, wydorośleć. O wiele bardziej lubię siebie taką jaką jestem teraz. Tą wersję silniejszą chociaż nadal nadmiernie przewrażliwioną momentami. Oj tak, kiedyś niecierpiałam tego jaka jestem, jeśli ktoś czytał moje poprzednie blogi to biło to z nich strasznie. Teraz cieszę się wszystkimi momentami w których pokonuję tą moją dawną naturę. Czuję że wygrywam siebie, czuję że się rozwijam. A jak czasem wraca to co było? To wraca ale w wersji świadomej, raczej ugładzonej i kontrolowanej. Na pewno zmieniła mnie ciąża, co prawda dołączyła do gromadki wydarzeń w które nadal nie wierzę, bo nadal nie otrząsnęłam się z posiadania męża a co mówić przez 9 miesięcy ogarnąć coś tak niesamowitego jak wspólne dziecko w moim brzuchu:) Kiedyś pisałam że czuję się zbyt szczęśliwa, że czekam aż coś się zepsuje, wydawało mi się że nastąpi kontrast białe-czarne. Ale to zupełnie nie tak. Z jednej strony już nie jest tak różowo a z drugiej jest nawet bardziej. Każda trudność która nas spotyka jest tak na prawdę osadzona w jakimś szczęściu. Tak że nie pamięta się tego co złe bo nad tym wszystko góruje to co dobre. A dzisiaj usiadłam do pisania tego postu z zamiarem wyżalenia się bo czuję się już zmęczona. Cukrzycą, czekaniem, brakiem Krzyśka, do tego od piątku boli mnie nerka. Moje ciało się rozsypuje jednym słowem i już tak bardzo bym chciała przynajmniej normalnie się najeść. Pojedyńczo wszystko było do zniesienia ale w wersji skumulowanej to po prostu wyższy level który nie do końca wiem jak przejść. Tu mnie boli, tu próbuję wymyśleć coś sensownego do jedzenia ale jak na złość zaczyna boleć zawsze w porze obiadowej, mdli mnie, stresuję się w rezultacie cukier ostatnio wysoki po byle czym i tak się wszystko zapętla. I jak patrzę na mój brzuch to mdleję z przerażenia jak on kuźwa się tamtędy zmieści... Ale... i tu niespodzianka... w tych moich małych wielkich problemach widzę przeokropny sens. I weź tu człowieku bądź mądry...

poniedziałek, 20 października 2014

Dwa tygodnie

Za mną prawie dwa, cudowne tygodnie z mężem u boku. Tak jak powinno być. Nawet dzieciaczek zaczął się normalnie ruszać a nie tylko przelewać i przeciągać po brzuchu. I jaka pomoc. W takich drobnych, malutkich rzeczach, gdy podał mi coś co mi upadło, gdy przyniósł wody, gdy przytulił, gdy w czymś wyręczył. Przez te dwa tygodnie było idealnie, jak w bajce. Wyprawka prawie skompletowana. Wózek najpiękniejszy na świecie, mąż sam wybrał i kupił, w ogóle prawie wszystko sam kupił, i wszystko idealne że sama lepiej bym tego nie ogarnęła, pokój w końcu wysprzątany, ubranka poprasowane. Aż dziwne że tyle udało się załatwić w tak krótkim czasie. Dzisiaj ostatnia wizyta u diabetologa. Pani ze trzy razy pytała się mnie czy na pewno się najadam. No najadam:) U ginekologa też dobrze, zostałam oficjalnie zwolniona z leżenia. Nic od ostatniej wizyty się nie pogorszyło, leków mniej, sytuacja opanowana, dotrwaliśmy do momentu kiedy możemy odetchnąć spokojnie bo nawet jak bym teraz urodziła to ryzyko już nie jest takie duże a poza tym lekarz na razie porodu mi nie wróży. Nie zamierzam jednak się forsować bo mąż musi miesiąc jeszcze przepracować bo jak nie to nic tylko z miseczką i pod kościół. I takim to sposobem od lekarza odebrał mnie tata, a mąż jutro rano już ma prom;( I tu sielanka się kończy. Zaczyna etap wegetacji. Odnalazłam jednak w sobie jakieś tajemnicze pokłady siły, spokoju i optymizmu jakby wisiała nade mną taka pewność że wszystko będzie dobrze. Że Krzysiek zdąży wrócić, że ten miesiąc zleci jak z bicza strzelił, jakby to było tylko kilka dni a potem zawiezie mnie do szpitala w którym urodzę naturalnie i bezproblemowo. Aż dziwnie się z tym czuję bo nie wiem skąd mi się to wzięło. Wierzę że Pan Bóg ma plan, że to wszystko jest już zapisane i że z Jego pomocą przejdę jakoś przez to wszystko co mnie teraz czeka i nie muszę się niczego bać bo wierzę w Jego moc, wierzę w wstawiennictwo świętej rodziny. Może będę miała cesarkę, może nie. Ja mogę zrobić tylko to co do mnie należy. Nastawić się pozytywnie na to co Bóg da, pozbyć się strachu który wszystko może zepsuć i po prostu przyjmować wszystko wierząc że to ma cel. Tylko spokój mnie teraz ratuje, tylko tą drogą mogę najwięcej osiągnąć. A jak już przejdę przez etap porodu to sobie potem dam upust emocjom, żalom i pretensjom żeby z nowym optymizmem wkroczyć w nowy rozdział życia jakim jest macierzyństwo. :) Teraz skupiam się na nie myśleniu o tym że mąż sobie pojechał, bo jednak czasem ciężko się robi na serduchu:( Ale jak pisałam wyżej nie poddaję się tak łatwo. Pozdrawiam

sobota, 4 października 2014

Bardziej optymistycznie

Wywnioskowałam, że z moich notek wynika że cały czas mam doła, jestem sfrustrowana i nie robię nic innego jak użalam się nad sobą. Tutaj więc pragnę zamieścić sprostowanie. Otóż wbrew pozorom radzę sobie całkiem nieźle, tylko w chwilach kryzysu muszę gdzieś się wyładować a blog jest idealny:D A tak w ogóle to czytam sobie książki, doszkalam się, trochę uczę się szwedzkiego, prasuję sobie ubranka (w granicach rozsądku, po 3-4 sztuki żeby się nie przemęczyć) i jest całkiem nieźle. Poza tym że wszyscy mnie potrafią w trzy sekundy nieziemsko zirytować. Normalnie sama siebie nie poznaję, szczególnie obrywa się babci, chociaż wcale nie chcę, czasem aż kipię złością że mam ochotę pobić wszystkie talerze:/ Dobrze że za często nie wychodzę z pokoju. No i mąż wraca już w środę!!! Stała się też rzecz straszna i to w sensie dosłownym, nie żartuję. Krzysiek zgubił obrączkę. Jak mi o tym powiedział to serce mi stanęło. Niby nie wierzę w zabobony ale strach jaki mnie obleciał był silniejszy, ja tak strasznie się o niego boję a zgubienie obrączki kojarzy mi się z jakąś tragedią. Już nie wspomnę o tym że to strasznie przykre:( Musiała mu się w pracy zsunąć z palca no a w lesie nie ma szans żeby ją znaleźć:( Staram się o tym nie myśleć, jak wykrywacz metalu jej nie znajdzie to w zimę zamówimy drugą taką samą i pojedziemy do księdza, no ale... ziarno strachu zostało posiane.
Wczoraj odwiedziła mnie koleżanka. Gatka szmatka, wiadomo, ona niedawno urodziła, rozmowy cały czas krążą wokół dzieci, porodu i przygotowań i niestety każdy mój pogląd spotykał się z krytyką. Trudno było gadać o czymś innym bo i o czym, trudno nie odpowiadać na konkretne pytania, kłamać przecież też nie będę i takim to sposobem: spotkanie z położną przed porodem to szczyt głupoty, czytanie i przygotowywanie się do porodu to też coś wręcz szkodliwego. Bo ona nigdzie nie jeździła, nic nie czytała i jakoś urodziła. Poza tym jak to można nie smarować pupy sudocremem? I żebym nie zapomniała, bo to bardzo ważne, żeby od razu uczyć dziecko pić z butelki. Ja na prawdę rozumiem, że każdy ma prawo do własnej opinii ale podczas tej wizyty momentami czułam się jak pod ostrzałem, jakbym przechodziła jakiś test. Nie fajnie się czułam gdy na każdy mój pomysł reakcja była taka sama: oczy w 5 złotych, mina jakbym powiedziała że chcę wstąpić do sekty i komentarz: ale po co? ale jak to? Lepiej... zrób to i tamto, kup to i tamto... Już się nauczyłam żeby nie prowokować samej takich rozmów ale co robić gdy nie da się ich uniknąć a wiadomo dopóki nie urodzę to zawsze będę na pozycji: głupiutka, jeszcze nic nie wie, jak urodzi to zobaczy...A ja uważam że dobrze robię, że to co już sobie w głowie poukładałam, to na co się zdecydowałam jest dobre i jestem dzięki temu szczęśliwsza. Nigdy do żadnego założenia nie podchodzę z myślą że tak ma być i koniec, że jak sobie postanowiłam że będzie tetra to faktycznie będzie tetra, że jak sobie wymyśliłam że nie chcę używać całej masy kosmetyków to faktycznie nie będę. Ja mam plan. Od czegoś trzeba zacząć, mieć jakąś wizję bo to sprawia że jestem szczęśliwsza, mniej się boję, ale wiem, że to wszystko w trakcie może ulec zmianie. Ot cała filozofia. Fajnie by było gdyby ktoś to w końcu zrozumiał a nie od razu ściągał mnie do parteru. Czy to że chcę spróbować czegoś innego niż wszyscy jest takie straszne?

poniedziałek, 29 września 2014

Gorzkie żale

Ja nie wiem, dlaczego jak jest dobrze to jest tak dobrze że zrzygać się można tym szczęściem za to jak jest źle to na całej linii. Nie ogarniam, nie mam siły, mam dość. Skończyło się na insulinie, na szczęście tylko do obiadu ale jednak kuć się trzeba, jak nie w nogę to w paluchy i jeszcze siusiać na papierek każdego ranka. Kazali odpoczywać, leżeć... Jak ja mam kuźwa leżeć? Dzisiaj po moim wyjeździe do lekarza ledwo chodzę. Boli, nie mogę się nawet na łóżku przekręcić. Bo wiadomo jak to w służbie zdrowia, kazali być wcześniej, to byłam, tylko że oni się spóźnili, trzeba brać jakieś karteczki, wszędzie się tłumaczyć, biegać z góry na dół, czekać godzinami, potem znowu biegać, czekać, wszystko jak na złość. Miałam wrażenie że pani która mnie szkoliła jak podawać sobie insulinę miała większe pojęcie niż ta cała lekarka która nawet nie potrafiła połapać się w moich rozpiskach. Mam ochotę spóścić bombę na cały ten bajzel albo olać to wszystko i na żadną wizytę już nie jechać ani do ginekologa ani do diabetologa ani nigdzie! Lepiej by mi to na zdrowie wyszło niż takie bieganie. Poza tym na osłodę wyszło mi coś w badaniach, muszę zadzwonić do mojego lekarza, pewnie mi coś przepisze, ale co z tego jak po samą receptę na pewno nie będę się tłukła. I znowu dylemat co zrobić? A na deser nr 2: złapałam chyba jakieś dziadostwo w szpitalu, na początku nie skojarzyłam, myślałam że po prostu mam suchą skórę na dłoni. Niestety już wiem na pewno że zwykła sucha skóra to nie jest. No i znowu nie ma jak do lekarza pojechać bo rodzice sezon buraczany rozpoczęli. Deser nr 3: Właśnie mierzyłam cukier, nawet po insulinie jest lekko za wysoki, ale dzisiaj to mnie akurat wcale nie dziwi. Deser nr 4: Znacie problem ludzi którzy nie chcą oddać pożyczonych pieniędzy? No właśnie. Wyprawka dla Migdałka czeka sobie więc dalej :/ A na prawdziwy deser kupiłam sobie kinder bueno i zamierzam je zjeść. I kij cukrzycy w oko!!!

niedziela, 28 września 2014

Leżymy:)

Leżymy dalej, ale już się przyzwyczaiłam, cukier czasem jest zadziwiająco dobry i to po rzeczach zakazanych a czasem jest zadziwiająco zły i to po tym co szkodzić nie powinno. Prababcia uraczyła mnie ostatnio krupnikiem, zjadłam żeby jej przykro nie było ale wiedziałam że dobrze po tym nie będzie. I nie było, do tej pory nie mogłam wyregulować poobiednich "cukierków":/ Jutro mam wizytę u diabetologa, przyznam się że mam stresa. Już bym chciała żeby było po:( W dodatku całkiem spadłam z formy przez to leżenie dlatego bieganie po szpitalu, stanie w kolejkach, tłumaczenie, wyjaśnianie, załatwianie przyprawie mnie o zawrót głowy:/ Tak mi się święty spokój marzy:):) Dzisiaj rano stwierdziłam że brzuszek ze zgrabnego przeistoczył się w przerażająco szybko rosnący a jeszcze tyle czasu :/ Niedługo będę musiała wziąść taczkę od taty i wozić go przed sobą :/ Mąż przyjeżdża 8 października zobaczy mnie i ucieknie z krzykiem z powrotem:/ Wyprawki dalej nie udało mi się skompletować, jak z tylu produktów wybrać to co najlepsze? Wizję mam, tylko z wykonaniem gorzej. Nawet gdy staram się postawić na minimalizm to z niektórych rzeczy nie zrezygnuję. Doszłam do wniosku że w życiu najbardziej szkodzi ekstremalne podejście do czegoś. Bo co innego mieć swoje zdanie a co innego gdy to zdanie jest jak święta, jedyna i niepodważalna prawda. Lubię być po środku, wtedy jest najbezpieczniej, najlepiej i wiadomo że nie przegapimy czegoś tylko dla zasady. Pozdrowienia ode mnie i od Migdałka:)

czwartek, 18 września 2014

Doceniamy coś dopiero gdy to stracimy

Nie taki diabeł straszny jak go malują. Po chwilach kryzysu chyba ogarnęłam temat. Na początku było mi totalnie źle i do tego miałam wyrzuty że się tak czuję, że nie przyjmuję z pokorą tego co daje Bóg, że marudzę a przecież inni mają gorzej i w końcu że nie potrafię dla dobra dziecka wyrzec się własnego egoizmu. Wszędzie widziałam tylko słowa innych mam że przecież to takie naturalne że motywacją jest zdrowie dziecka. Bo jest, tylko że to jakoś tak przychodzi bez tej całej miłosnej otoczki. Po prostu, wiem, że muszę i już. Tak jakby mój instynkt macierzyński jakoś osłabł. Chyba bardziej zaczynam się bać tego mojego macierzyństwa, boję się że nie starczy mi miłości, że mój wrodzony egoizm jest nie do wytępienia. Jakieś to wszystko takie nie do wyobrażenia, takie rozmyte jakby wcale nie miało się zdarzyć. Może po prostu od tego leżenia tak sklapciałam. Moja przeprawa z cukrzycą jest jak sinusoida. Najpierw do mnie nie dotarło w ogóle, potem szpitalna dieta mnie przeraziła, następnie diabetolog uspokoił i myślałam że to pikuś, po powrocie do domu totalna załamka bo tyle smakołyków wokoło a ja wcinam tekturki, nie potrafiłam tego znieść, rzuciłabym się na wszystko i jadła, jadła jadła bez końca, jak sobie myślę o princessie to łza mi się w oku kręci, żal mi było dosłownie wszystkiego, szczególnie gdy rodzice mieli swoje pyszne jedzenie a ja gotowane, papierowe w smaku udko z kurczaka. Jeszcze jak cukier był po tym dobry to i humor mi się poprawiał, gorzej jak obiad niesmaczny i jeszcze cukier za wysoki. W końcu sama nie wiedziałam co jeść, wychodziło na to że najlepiej to nic. W sumie skuteczna metoda na cukrzycę. Umrę z głodu to i cukrzycy nie będzie :/ A przecież miało być tak pięknie, tyle planów a tu wyszedł placuszek na łóżeczku łykający leki jak drażetki. Jeśli ktoś by mi powiedział że tak skończę to bym go wyśmiała. Użalania się nad sobą nie było końca. Bo cóż miałam innego do roboty? Teraz mogę powiedzieć że jestem na pagórku. Nie wiem jak długo, pewnie do momentu aż znowu cukry nie zaczną szybować w powietrze. Ogólnie wzięłam się w garść, przekopałam internet, znalazłam inspirację i kilka informacji przydatnych do walki z tą moją cukrzycą. Zrobiłam sobie cudny wykres, zapisuję wszystko co zjadłam, mierzę cukier po każdym posiłku a nie tylko 4 razy na dzień, pilnuje godzin jakby to była msza w kościele, czasem uda mi się przyrządzić coś dobrego:) Każdego dnia czekam z utęsknieniem na moją porcję 4 śliwek. Oj człowiek zaczyna doceniać dopiero jak coś straci. Nigdy wcześniej nie zachwycałam się nad zwykłą bułeczką. Wczoraj upolowałam taką ni to ciemną ni to jasną, pulchniutką bułeczkę. Zjadłam tylko 1/4 ale co to był za smak:) Staram się nie myśleć że jeszcze tak długo, ale na pewno jak już mi to minie to każda rzecz nadająca się do jedzenia będzie dla mnie niczym sacrum. Doceniajcie bo nie wiadomo kiedy wam to zostanie odebrane.

środa, 10 września 2014

I znowu szpital

No i wylądowałam na tydzień w szpitalu, mam dietę cukrzycową i nakaz leżenia. Jedno trochę wyklucza się z drugim niestety. Ogólnie to miałam dużo do napisania ale ten laptop jest tak nieporęczny że bardziej się namęcze pisząc niż jakbym miała zacząć sprzątać. Ogólnie moim celem życiowym stało się być dzielną i myśleć pozytywnie chociaż nie jest łatwo gdy wszystko lawinowo zaczyna być nie tak. Momentami czuję się aż tak sztucznie tą dzielnością nadęta że jakby ktoś wtedy podszedł ze szpilką to eksplodowałabym lawiną żałości niczym wulkan w Pompejach. Ale w żadnym wypadku nie mam innego wyjścia. Trzeba wziąść na klatę co Bóg daje bo nie mogę sobie wiecznie żyć jak księżniczka prawda? Oblukałam sobie też przy okazji ten szpital co to chcę w nim rodzić. Ze wszystkich możliwych ten wydaje mi się najlepszy ale i tak momentami czułam rozczarowanie i strach że tak to wygląda. Przynajmniej na patologii ciąży, bo na porodówce nie byłam. Tak zdecydowanie pierwsze było przerażenie, bo wszystko nie tak jak sobie wyobrażałam. Dziewczyna zaczyna mieć skurcze, przychodzą położne, biorą na badanie, podobno boli tak że gwiazdy widać, potem szybko każą się pakować, raz, raz bo na górze już czekają. W międzyczasie szybko na lewatywę, potem 3 sekundy zabieranie gratów i na górę na porodówkę. Była dziewczyna, nie ma dziewczyny. Ponoć na górze leci szybciutko. Dwie godziny i po sprawie. Tatusiowie ograniczeni do przynieś wynieś, a potem to tylko pod windami można się poodwiedzać. A jak nie ma miejsca to dziecko na górze a mama na dole. Do tego przyjmowała mnie lekarka która chyba ma ze sobą jakiś problem i już wiem na pewno że kobiety powinny mieć zakaz zostawania ginekologami, albo ja mam po prostu pecha że trafiam na takie zołzy. Jak jeszcze raz na nią trafię to złożę oficjalną skargę pierwszy raz w życiu aż się boję pomyśleć że to ona może mnie drugi raz przyjmować. I to mnie martwi, nie chcę żeby to tak wyglądało, nie chcę iść do szpitala z myślą że mają tam ze mnie wyciągnąć dziecko. Ja chcę je do jasnej ciasnej urodzić. To w końcu moje dziecko, moje ciało, moja macica a nie kupa organów z którymi można sobie robić co się chce i jak się uważa za słuszne. A tak się czuję w szpitalu. Jak bezwolna lalka za którą cały czas ktoś decyduje. Ja wiem, że gdy coś jest nie tak to nie ma miejsca na moje widzi mi się bo tu chodzi o życie moje i dziecka, ale dlaczego z góry zakłada się że poród należy poprowadzić za mnie? Może dlatego że spotkałam się z całkowitą niewiedzą. Kobiety faktycznie nie mają pojęcia o tym czym jest poród, już od dawna nie wierzą we własne siły. Rotacja na mojej sali była dość duża, trzy dziewczyny urodziły, jedna dzisiaj miała cesarkę. Często jest właśnie tak że przychodzą z myślą że w szpitalu wszystko im powiedzą, wszystkim pokierują. Ok. Jeśli tak wolą. Ale ja nie chcę, bo wiem jak się wtedy czuję. Nie umiem walczyć o swoje a jak nie walczę to czuję się źle, jak klocek który ktoś przekłada z miejsca na miejsce. Boję się najbardziej tego uczucia bezradności i bezwolności, tych badań których nie chcę, tych niemiłych ludzi na których mogę trafić, braku zrozumienia i empatii. Tyle niewiadomych. Nic nie mogę na to poradzić. Ale ten pobyt w szpitalu był mi potrzebny i wbrew pozorom dużo lepszy niż poprzedni. Bo personel był raczej bardzo fajny z małymi wyjątkami, w sumie to nie jest przecież ich wina że tak to wygląda. Są przepisy, normy, ustalenia. Tak jest i już.

piątek, 29 sierpnia 2014

źle

Wszystko nie tak, robiłam wczoraj ten okropny test obciążenia glukozą i wyniki są za wysokie. To znaczy że mam cukrzycę?! Rozmawiałam z położną, pytałam się czy ta szyjka to faktycznie krótka jest. Krótka. Pytała się czy lekarz nie proponował mi założenia czegoś (nie pamiętam nazwy). Boję się. Od samego początku było dobrze, wierzyłam że będzie do końca. Dlaczego nie jest, dlaczego gdy już tak mało zostało teraz nagle wszystko zaczyna się psuć. A ja w tym wszystkim taka sama, nie potrafię się obronić, postawić, zrobić po swojemu. Zawsze coś, i jeszcze tylko to, jeszcze tylko tamto i tak się zbiera. Prababcia w ogóle nie rozumie, w wieku 90 lat plewi grzędy, robi obiady, nie usiedzi na miejscu. Mi też wynajduje zajęcia. Niby nic. A to ręczniki wynieś, a to śliwki pozbieraj, a to ziemniaki wynieś, przynieś. Wiadomo że mi lepiej jak jej, przecież jej nie powiem żeby sobie sama wyniosła. Przecież to tylko chwila, jedna druga i tak schodzi pół dnia. Do tej pory byłam pewna że dam wszystkiemu radę a teraz zwyczajnie się boję a do tego mam wyrzuty sumienia. Nie potrafię mieć centralnie gdzieś tego co ktoś mówi, wyłapuje z kontekstów, czuje się winna. Co ja mam robić?! Czuję że popełniam błąd za błędem a za te błędy będzie płacić moje dziecko. Nie wierzę i nie chcę wierzyć w dobry poród. Nie ma czegoś takiego, przynajmniej nie dla mnie. Koniec.  

środa, 27 sierpnia 2014

Polska

No i stało się. Jesteśmy już z Migdałkiem w Polsce u mamusi i tatusia. Wczoraj wracałam od teściów, obładowana torbiszczami jak wielbłąd. Złaziłam się po mieście jak głupia, przemokłam, zmarzłam i wnerwiłam się na maksa gdy będąc zaraz przy ul. Radziwiłowskiej tłukłam się przez pół miasta na ul. koncertową bo tam miałam miec usg i wszędzie pisało że na tej ulicy a nie na innej by tam o godz. 17.00 dowiedziec się że pani doktor tego dnia przyjmuje na Radziwiłowskiej. A ja mam pół godziny żeby tam dojechac. Bo jak nie to wolne miejsce dopiero na 18.50 a ja jeszcze do domu mam 60 km busikiem. Super. Dobiegłam na przystanek bo właśnie odjeżdzał mi miejski któremu mogłam pocałowac tylną rejestrację usiadłam i stwierdziłam że nic innego jak rozpłakac się nad moją niedolą nie zostaje. W końcu pojechałam jakimś innym i zachrzaniałam na piechotkę próbując znaleśc tą głupią ulicę od drugiej strony. Spóźniłam się 9 minut ale przynajmniej tam mi nikt problemów nie robił i prawie od razu weszłam cała zziajana jak pies. Pani doktor pyta się gdzie mam tragarza na te toboły. A no nie ma ;( I radź sobie człowieku. Dowiedziałam się poza tym że szyjka 2,1 cm. Czyli o połowę krótsza prawie. Znowu kazała mi leżec i brac nospę codziennie. Za to Migdałek waży 1275:):) I w 100% chłopak, wcale nie wstydził się swoją męskością. Torbiele zniknęły. Tylko że ja już nie wierzę że dotrwam do terminu. Nie ma szans. Tyle spraw muszę pozałatwiac. W poniedziałek znowu muszę się tłuc do miasta na wizytę. Rodzice widac że chcą pomóc ale sami są zarobieni na maksa a ja nie chcę byc dla nich dodatkowym ciężarem. Chciałam im pomóc z malinami a tu dupa. Cięzkie to wszystko. Dzisiaj cały dzień leżę, wszystko mnie boli. Kiepsko:/

sobota, 23 sierpnia 2014

Ciężko mi. Nie chcę wracac do Polski, tak strasznie nie chcę:(:( To niesprawiedliwe, po ślubie miało nie byc tych rozstań i powrotów a tu znowu to samo lotnisko, to samo pożegnanie, ten sam całus i płacz. Dlaczego? Powiecie że przez moją własną głupotę. Fakt. Nie do końca byłam świadoma że tak to będzie wyglądac, nie uwzględniłam że teraz rozstac się będzie jeszcze trudniej. Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! Niech wybucha ten wulkan niech odwołają loty na rok, cokolwiek:( Ja chcę zostac z moim mężem!!

czwartek, 21 sierpnia 2014

Dziękuję:)

Tak sobie ostatnio pomyślałam, że zaczynam miec więcej znajomych blogowych niż takich w realu. W sumie nie ma się co dziwic. W Polsce mnie za często nie ma, a jak już jestem to krótko, czasu starcza na jedno szybkie spotkanie, na facebooku czasem się ktoś zapyta co słychac. I tak to topnieje wszystko. Już nie bardzo jest o czym rozmawiac. Na początku starałam się dbac o te kontakty ale teraz czuję że z niektórymi osobami raczej funkcjonuje to na zasadzie "wypada się odezwac" Smutne to trochę takie ale może po prostu to normalny etap w życiu, gdzie nie ma miejsca na bliskie więzi? Bez bloga byłoby całkiem ciężko, tutaj za granicą. To taki mój bardzo ważny kawałek świata gdzie widzę że macie takie same problemy jak ja, czasem inne, czasem mniejsze, czasem większe, zawsze coś doradzicie, na coś zwrócicie uwagę, pocieszycie .I to takie dziwne że osoby których tak na prawdę nie znam w realu są mi bliższe od niejednej takiej z którą regularnie umawiam się na pogaduchy. Czuję że mam tu swoje miejsce, takie wychuchane, taki kącik gdzie jest mi na prawdę dobrze, otoczona dobrymi ludźmi, gdzie na prawdę dużo się uczę ale i wiem, że mogę się spokojnie wypowiedziec, wyrzucic z siebie wszystko, uporządkowac myśli bo to właśnie takie miejsce jest. I dobrze mi z tym. Dobrze mi z wami :* Dziękuję:)

wtorek, 19 sierpnia 2014

Trójka dzieci jest nie do wychowania...

Byliśmy w sobotę pomóc pewnej starszej już pani naprawic przeciekający zlew. Niestety nie za bardzo mężowi to wyszło,ale nie o to chodzi. Dowiedziałam się bardzo ciekawych rzeczy, na przykład takich że więcej niż dwójka dzieci jest nie do wychowania. Dwójka to już maksymalne maksimum, przy trójce to się nazywa krzywdzenie dzieci. Tutaj w Szwecji. Gdzie socjal to nie jest 70 zł becikowego, tylko dużo dużo więcej, a z każdym kolejnym dzieckiem nawet jeszcze więcej, w Szwecji gdzie dzieci ponoc mają lekarstwa i opiekę medyczną za darmo. Poza tym jakie siedzenie z dzieckiem w domu? Rok co najwyżej, do żłobka i do pracy. Na prawdę mówimy o Szwecji? Dostałam też katalogi do obejrzenia, bo trzeba oglądac żeby wiedziec jak modnie takiego dwulatka ubrac. To akurat jestem w stanie zrozumiec bo pani przepracowała 27 lat w H&M. W każdym razie siedziałam przez całą rozmowę ze szczęką obijającą się gdzieś po podłodze. Jak to jest że czym więcej ludzie mają tym im się trudniej podzielic. Wszystko by było normalnie gdybyśmy może mówiły o Polsce, gdzie wcale mnie nie dziwi że ktoś nie decyduje się na więcej dzieci ze względów finansowych, ale z drugiej strony przecież i w Polsce jest dużo rodzin z większą liczbą dzieci i jakoś dają radę. Na pewno jest ciężko, ale przecież kiedyś było jeszcze gorzej, nie było ani pralek, ani pampersów, ani jedzonka w słoiczkach. Może to od tego zależy. Mało było to i tak nie było do czego dążyc, pieniędzy na studia dzieci nie potrzebowały, na lalki barbie też nie, a teraz to wszystko trzeba miec, a przecież nie wszystko jest potrzebne, kiedyś nie było to i teraz człowiek by sobie poradził. Ale za wygodni się zrobiliśmy niestety. I to wcale nie jest dobre, nie chciałabym byc teraz dzieckiem wbrew pozorom. Co bym pamiętała za 15 lat? Facebooka? Pamiętam za to pierwszy komputer i rysowanie w paint-cie, a już chodziłam do podstawówki. Ludzie jaka to frajda była. I zabawy na dworze w wakacje do późna z moim kuzynem, nic nie było wtedy potrzebne, wystarczyła wyobraźnia a wspomnienia na całe życie. A teraz co? Takie to smutne wszystko. Może teraz młode pokolenie Szwedów już ma inne podejście bo jakoś dużo tutaj małych Szwedziątek biega a ja znam tylko starsze osoby, Polaków którzy uciekli do Szwecji dawno temu i zazwyczaj każdy ma jedno dziecko, góra dwójkę. Jak przyjeżdżają tutaj uchodźcy z Somalii to pierwsze co robią to dzieci. I bardzo dobrze, bo cóż my lepszego w życiu możemy zmajstrowac jak nie dziecko?

piątek, 15 sierpnia 2014

:(

Dzisiaj nie będzie ani o dzieciach, ani o ciąży, ani o wychowaniu tylko o mnie. O mnie, bo mi smutno, bo zdałam sobie sprawę że nie radzę sobie całkowicie ze zbliżającym się powrotem do Polski. Nigdy jakoś specjalnie dobrze sobie nie radziłam ale teraz to już całkiem co innego. Płaczę po nocach, płaczę w dzień gdy tylko spojrzę na kalendarz, gdy tylko pomyślę że już czwartek, że już piątek, że już sobota, że ta niedziela co raz bliżej a przecież to nie pierwszy raz, dlaczego teraz to boli tak bardzo że odechciewa się wszystkiego. Mam ochotę wszystko odwołac i zostac, urodzic gdziekolwiek byle by Krzysiek był ze mną. Ale nie mogę. Nie mogę zostac i nie mogę myślec że muszę wrócic. Codziennie, po kilka razy śni mi się mój mąż, nie miałam jeszcze żadnego snu w którym by go nie było. I co zajmę się czymś innym, zapomnę na chwilę to zaraz staje mi przed oczami wizja lotniska, pożegnania, jak tak dalej będzie to nie dożyję nawet tej niedzieli.

środa, 13 sierpnia 2014

Dlaczego rodzicielstwo bliskości do mnie nie przemawia w 100%?

Post ma na celu uporządkowanie moich myśli które gdzieś tam chaotycznie poniewierają się po mojej głowie. Chciałabym jak zwykle poznac waszą opinię bo może ja po prostu nie mam racji? Może nawet to o czym będę pisac nie będzie metodą RB? Nie wiem. 
Czy drobne kary są aż takie złe? Kary udzielone po ostrzeżeniu, wytłumaczeniu, nie z przypadku, w złości i z bezsilności rodzica? Wydaje mi się że nie można podchodzic do tematu wychowania z przekonaniem że "tak jest i już" że "albo akceptujesz całośc zasad albo jesteś tyranem terroryzującym swoje dziecko" a dlaczego? "Bo wierzymy tylko w jedną słuszną, niepodważalną prawdę" A czasem przecież sytuacje są tak różne że dopiero łącząc składniki z kilku filozofii można osiągnąc najpełniejszy efekt. Wydaje mi się że RB ma dużo, naprawdę dobrych założeń, wartych wcielenia w życie np: karmienie piersią, bliskośc z dzieckiem i reagowanie na jego potrzeby. Nie odkładanie na siłę do łóżeczka, zostawianie na wypłakanie się. Zgadzam się że takie maleństwo się boi, potrzebuje bliskości i miłości najbardziej właśnie kiedy jest takie malutkie i nie ma co tego kontaktu mu ograniczac w nadziei że będziemy miec więcej świętego spokoju. I to jest dla mnie dobrym zaczątkiem do późniejszych zdrowych relacji. Tak samo uważam że dziecko trzeba szanowac tak samo jak i dorosłego, rozumiec jego emocje, akceptowac je ale już widzę różnicę między tym aby na siłę twierdzic że we wszystkim dziecko trzeba jak dorosłego traktowac bo niestety po prostu dorosłym nie jest, potrzebuje kogoś przy kim będzie czuło się bezpiecznie. A żeby czuło się bezpiecznie musi wiedziec że ktoś ma nad nim władzę. Brzmi brzydko ale chodzi mi może bardziej o to żeby dziecko wiedziało kto rządzi Straszne rzeczy się dzieją gdy rodzice albo dziadkowie oddają swoją władzę dziecku, bo ono po prostu nie daje rady tego unieśc i ani jedna strona ani druga nie czuje się wtedy dobrze. Mówię to z taką pewnością bo cały czas to oglądam. I tutaj według mnie pojawia się konflikt z RB który może w założeniach ma co innego ale w praktyce jak sobie trochę poczytałam wychodzi na to że dziecko ma prawo do wszystkiego. Nie chce spac samo? Nie ważne że cała rodzina musi się podporządkowac, najważniejsza jest wszak potrzeba dziecka. Nie ważne że ta potrzeba w dłuższej perspektywie nie wyjdzie mu na dobre, naprawdę nikt nie patrzy na długoterminowe skutki albo może patrzy aż tak daleko że przegapia sporą częśc aspektów życia dziecka. Właśnie to mi przeszkadza w RB. Jest za bardzo rozmyte, takie trochę róbta co chceta, za dużo w nim nieścisłości. A przecież rodzina to nie tylko dziecko. To także mąż, żona, dziadkowie i jakoś ta cała kupa ludzi musi ze sobą w harmonii życ prawda? I nie będą potrzebne żadne kary gdy dziecko czuje się bezpieczne, kochane osadzone w stabilnym życiu rodzinnym ze swoimi zasadami których przestrzegają wszyscy domownicy. Nie mówię że za np nie umycie zębów biedne dziecko ma klęczec godzinę na grochu, nic z tych rzeczy ale w etapie buntu na pewno nie zamierzam pozwolic na to na co zwyczajnie pozwalac nie wolno bo tylko skrzywdzi a nie pomoże. To jest wersja gdzie od początku panują jakieś zasady osadzone w miłości i dobrych relacjach, wtedy można sobie tłumaczyc i stosowac sobie wszystkie filary rb ale co w przypadku gdy dziecko od małego wychowywane było bez konsekwencji, jest zagubione i rozdrażnione bo czuje na sobie ciężar przesadzonej wolności? Gdy dawno już zorientowało się że mówienie i tłumaczenie niczego ze sobą nie niesie? Niech sobie babcia gada zdrowa a dziecku jednym uchem wpadnie a drugim wypadnie. Bo zamiast powiedziec i zrobic mówiło się tylko "bo zaraz dostaniesz", "bo zaraz coś tam" ale nigdy tego zaraz nie było. Wtedy słowo traci wartośc. I nikt mi nie wmówi że tłumaczeniem i wsłuchiwaniem się w emocje dziecka rozwiąże się problem bo się nie rozwiąże. Trzeba temu zagubionemu dziecku przywrócic wiarę w to że jednak jak się mówi to się robi a nie tylko plecie trzy po trzy w bezsilności. Wystarczy kilka razy "ukarac" (dla mnie to nie kara) zabraniem zabawki, wyprowadzeniem od kotków które dziecko maltretowało i nagle wszystko wraca do normy. I nikt mi nie powie że to zastraszanie i przemoc wobec małego dziecka bo gdyby tak było nie przyniosło by to pozytywnych efektów, które widac gołym okiem. Dopiero potem gdy słowo danej osoby ma wartośc można wybudowac więź i karanie nie będzie już potrzebne. To są dla mnie fakty, bo sprawdziłam je na własnej skórze i nie widzę żeby dziecko od tego było przestraszone albo sterroryzowane a wręcz przeciwnie aż biło po oczach że tego było mu potrzeba. Tak więc sytuacje są różne a rodzic musi wybrac jak najskuteczniej może pomóc swojemu dziecku. Dlatego uważam że mądre kary w niektórych sytuacjach są koniecznością i wcale nie neguje to innych zasad rb które akurat są trafione. Ufff ulżyło mi:)

wtorek, 12 sierpnia 2014

Tasiemiec o dzieciach:)

W końcu zaczęło coś mi się w głowie układac na temat naszego szkraba. Jakoś do tej pory niby wiedziałam że jestem w ciąży ale nic z tego nie wynikało. Nie będę udawac że oblałam to moje nienarodzone jeszcze dzieciątko miłością jak na filmach. Oczywiście było chciane jak nie wiem co, ale jakoś tak trudno mi było czuc coś do tego kogoś w moim brzuchu. Dopiero teraz łapię się na tym że ni z gruchy ni z pietruchy głaszczę się po brzuchu i mówię coś Migdałkowi i to z takim uczuciem jakbym mówiła do Krzyśka. Wcześniej w ogóle nie mogłam się zmusic do zabrania się za szykowanie wyprawki, może dlatego że nie wiedziałam jak, ale dzięki małej pomocy chyba już wiem. Mam plan. Wszystko zaczyna się klarowac. Zaczęłam też myślec o tym, jak chciałabym aby nasze dziecko było wychowywane. Można powiedziec że za wcześnie, że planowanie i tak nic nie da bo w praniu wychodzi wszystko inaczej. Ja jednak muszę miec plan i wizję żebym czuła się bezpiecznie. Muszę byc przygotowana na wszystkie możliwe sytuacje a nawet na te których nie da się przewidziec. Poza tym wydaje mi się że często rodzice mają problem ze swoimi dziecmi dlatego że zabierają się do tego z myślą że jakoś to będzie i nawet jak mają jakiś pomysł to nie potrafią go obronic w zetknięciu z opinią innych. Dużo ostatnio nad tym myślę i czytam. Niepotrzebne? Już widzę że potrzebne. Szczególnie jeśli chodzi o karmienie piersią. Coś co powinno byc naturalne teraz jest traktowane jak jakiś wymysł. Gdybym nie przeczytała na ten temat kilku ciekawych artykułów poddałabym się, zanim bym jeszcze zaczęła. Na prawdę, jeśli ktoś jest podatny na zdanie innych to bardzo trudno jest trwac przy swoim. Od razu słyszę że zobaczę jak to jest i zmienię zdanie, że nie wiadomo czy będę mogła karmic, że z dzieckiem przy cycku nic nie zrobię bo wcale nie chce spac tylko się budzi co 5 minut. Na każdej liście do wyprawki podane są butelki, laktatory itd. Ja na prawdę wiem że to nie jest łatwe a wsparcia w tym temacie to raczej nie uświadczę. Dobrze że mąż i teściowa są po mojej stronie. Krzysiek nawet ostatnio powiedział żebym się nie przejmowała bo on się wszystkim zajmę a ja będę mogła się skupic tylko na karmieniu jeśli faktycznie trudno będzie małego oderwac od cyca.
Czytam sobie też o metodach wychowawczych, jeśli tak to można nazwac. I też uważam że nie za wcześnie:) W tamtym roku oglądałam sobie supernianię Jo Frost. Nie powiem, jej metody mnie przekonywały. Teraz czytam trochę o Rodzicielstwie bliskości. Na początku byłam rozdarta, bo trochę podobało mi się z tego a trochę z tamtego. Teraz już wiem, że przecież wcale nie muszę wybierac jednej drogi. I wymyśliłam własną, na podstawie tego co czytałam, widziałam i tego co ustaliliśmy z mężem. Odpada np. spanie z dzieckiem w jednym łóżku. Nie wiem czy od razu wyjdzie (przez karmienie piersią) ale będziemy bardzo się o to starac. Może dlatego że moja myśl przewodnia jest taka, że najpierw mąż a potem dziecko. I to jest nie do ruszenia. No a poza tym to w pierwszych miesiącach skłaniam się bardziej do RB bo raczej nie urzeka mnie metoda wypłakiwania się. Kiedyś byłam zachwycona gdy zobaczyłam dzieci koleżanki wychowane w taki sposób. Al już mi się odwidziało. Ważny jest dla mnie też stały rytm dnia, stabilizacja i to żeby już nieco starsze dziecko, gdy zaczyna coś kumac, wiedziało kto rządzi w rodzinie i że na pewno nie ono. Brzmi może ostro, ale w praktyce wcale nie chodzi o terroryzowanie ale o autorytet rodzica. Wiem, że mi tego brakowało w dzieciństwie. Miałam dużo miłości, na prawdę tony miłości ale wiedziałam też co i jak robic żeby manipulowac rodzicami. To nie jest dobre. Gdy dziecko wie że ma władze traci poczucie bezpieczeństwa. A więc zasady muszą byc. Kurcze rozpisałam się a i tak nie dokończyłam. To temat rzeka jest i pewnie jeszcze nie raz się tutaj powtórzę. Ale muszę sobie to poukładac w głowie. Ogólnie wydaje mi się że chodzi tylko o to żeby dawac dobry przykład. Jeśli będzie się postępowac w zgodzie ze sobą a w rodzinie będzie dużo miłości i dobrze rozwiniętych relacji to dziecko samo się wychowa bez stosowania żadnych sztuczek wychowawczych. Co o tych moich pomysłach sądzicie?

sobota, 9 sierpnia 2014

Wrrrrr....!!!!!

Post pisany pod wpływem emocji więc kolorowo nie będzie, ale dla dobra Migdałka muszę jakoś rozładowac owe emocje bo duszone mogą mu bardzo zaszkodzic. Wszystko się we mnie gotuje. Znowu przekonałam się jacy okropni mogą byc ludzie.Teraz piszę o ciotce mojego męża która po prostu przechodzi samą siebie. Mnie potraktowała jak śmiecia bo raczyłam ją upomniec że źle robi. A robi bardzo źle zasłaniając się do tego moralnością, wiarą itp. Jak tak można? W końcu miarka się przebrała i trzeba było interweniowac bo od kilku lat psuje zdrowie mojej teściowej, która powoli przestaje sobie z tym radzic. Wydzwania, robi awantury na podstawie jakiś zasłyszanych bzdur i własnych nieudolnych dochodzeń. Już abstrahuje od tego że co ją obchodzi co dzieje się w domu mojej teściowej. Co ją obchodzi cudze życie? No właśnie obchodzi ją bardziej niż własne i nie daje zwyczajnie życ. To już zaczyna robic się chore. Co gorsza straszy Panem Bogiem, a sama nie widzi ile złego robi. No po prostu... Czepiła się i wtrąca się we wszystko jakby tylko ona była święta, umoralnia wszystkich dookoła a co lepsza pod jej własnym dachem takie cuda odchodzą że głowa mała, jakoś swoich czterech kątów i własnej córki nie potrafi upilnowac ale cudzym córkom życie by układała i piekłem straszyła. Wszystkim błędy by wytykała ale jak jej słowa prawdy powiedziec to wielka obraza i nagle swojej mamy każe pilnowac a nie cudzej bronic, szkoda że sama swojego czubka nosa już dawno nie pilnuje. Nierozsądnie zrobiłam że to ja zadzwoniłam i chciałam to na spokojnie wyjaśnic. Wierzyłam że nie ma co od razu się kłócic tylko delikatnie zasugerowac żeby się odstosunkowała od nie swoich spraw bo moją teściową w końcu do grobu wpędzi. Mąż od razu chciał owalic z góry na dół. Tak też się skończyło gdy usłyszał co mi powiedziała. I przestało byc miło, ale mnie zdążyła zestresowac, nadal nie umiem sobie radzic z takimi sprawami, nadal przeżywam to bardziej niż powinnam. A powinnam to zwyczajnie olac bo taki ktoś nie ma w moich oczach żadnego autorytetu. Szkoda tylko że nie dane mi było dokończyc i nie powiedziałam tego co myślę, ale chyba do takich ludzi i tak to nie trafia. Przykre. Co gorsze jak życ w takich warunkach, można kilka razy olac ale jak długo? W końcu i święty by nie wytrzymał. Co robic?

piątek, 1 sierpnia 2014

Szpitalna opowieść z happy endem:)

Zadziwiające jak to się człowiekowi może z czasem pozmieniać. Wcześniej musiałam mieć wszystko zaplanowane, nigdy nic na ostatnią chwilę, zapas co najmniej godzinny, każda wątpliwość musiała być wyeliminowana od razu na początku a teraz? Wszystko na szybko, grafik wypełniony tak że sama się w nim czasem gubię, jeszcze próbuję ogarnąć, wszystko zapisać ale i tak nie zawsze wychodzi. Przykładowo ten tydzień. Krucho z kasą. Wiadomo jak się zachciało wojaży to się teraz trzeba martwić. Ale Pan Bóg czuwa. W poniedziałek wizyta u lekarza. Myślałam że prywatna. Na wizycie wszystko w porządku, dostałam pozwolenie na wyjazd, wcale nie muszę leżeć, elegancko. Po wizycie ja do płacenia a tu mi pani mówi że to było na fundusz:) Jedziemy na zakupy, a tam jak mnie zaczęło boleć w okolicy prawej nerki... W sumie to nie wiedziałam dokładnie gdzie, gdzieś koło kręgosłupa. W przestrachu wróciliśmy do domu. W nocy ból budził mnie dwa razy, rano to samo. Nie ma rady, mąż do ośrodka, w ośrodku każą jechać na izbę przyjęć bo to mogą być bóle przepowiadające. Dzwonię do mojego lekarza, każe wziąść nospę i poczekać 2-3 godz. Czekam. W południe to samo. A więc w drogę. Na miejscu proponują zostać w szpitalu. Super. Nie wiem czy wspominałam że na sobotę mamy zarezerwowany prom z Gdyni... Wszystko zaplanowane i napięte jak gumka od majtek, ugadane z lekarzem kiedy jakie badania itd a tu klops. Ja w płacz, ale zostaję. Jak na złość sama na sali i ta straszna myśl że Krzysiek pojedzie beze mnie i że to nasze ostatnie chwile razem przed dwumiesięczną rozłąką. I to w szpitalu! Wiem, że ludzie mają większe problemy ale dla mnie wtedy to był największy z możliwych problemów. Bo nie tak miało być. Opisywać moich pierwszych szpitalnych przygód nie będę, bo to smutna historia była (po części) ja taka samotna, wszystko pokomplikowane na maksa, wszystkie plany pod znakiem zapytania... ogólnie kiepsko. Ale jak już ma nie być po mojemu to pozostaje wierzyć że najwidoczniej Pan Bóg sobie to inaczej zaplanował. A więc niech będzie po Bożemu. No i jakoś to wyszło. W szpitalu od razu dostałam zastrzyk w tyłek przeciwbólowy i pomogło jak świętą ręką odjął. W sumie trochę to dziwne że najpierw dają przeciwbólowe a potem się pytają czy boli. Ale to wszystko tak długo trwało, nikt nic nie wiedział, ja nic nie wiedziałam, nie wiedziałam czy Krzysiek ma czekać, czy jechać, czy ja zdążę, czy nie zdążę. W końcu w środę wieczorem Krzysiek mnie zostawił i pojechał. Musiał. A ja nie wiedziałam czy żegnam się na dwa dni czy na dwa miesiące:( Ale na drugi dzień wszystko ruszyło z kopyta i jak całą środę przeleżałam plackiem tak w czwartek z samego rana miałam konsultację po której od razu dostałam wypis:) Nie wiadomo co to było, ponoć kolka nerkowa. Wszystko mi jedno, grunt że nie boli i że z Migdałkiem wszystko w porządku. Do Krzyśka dołączę dzisiaj, podrzuci mnie kolega który na szczęście płynie tym samym promem. Niestety pobyt będę musiała skrócić o tydzień ale lepsze to niż nic. Jednak Pan Bóg miał niegłupi plan, rozumiem że to było potrzebne pod wieloma względami. Gdybym miała ujrzeć szpital pierwszy raz jadąc rodzić mogłabym przeżyć straszliwe rozczarowanie. Teraz już wiem jak to wygląda i na co mam się nastawić. Tak więc historia z happy endem:) A następna notka będzie ze Szwecji. Chyba że to nie koniec Bożych niespodzianek:)

czwartek, 24 lipca 2014

20 lipca- Nasza pierwsza rocznica:)

Notka jak zwykle na szybko, jak zawsze w lipcu ale jak tu nie napisac kilku słów o naszej pierwszej rocznicy! O kurczaczek jak to szybko zleciało, już rok a ja ciągle czuje straszliwy niedosyt, już nie mogę się doczekac dalszych wspólnych lat, jestem tak szczęśliwa że aż boję się tego głośno mówic, bo to przecież niemożliwe żeby na jednego człowieka spadło tyle dobrego. Cały czas mam wrażenie że mój mąż to taki skarb który nie łatwo było odkryc, skarb który tak na prawdę widzę tylko ja i to jest piękne:) Ciekawi mnie każda wspólna chwila która jest przed nami a którą dane będzie nam spędzic razem i ile by tych chwil nie było ja ciągle krzyczę mało, mało, maaaałoooo! A tak bardziej przyziemnie to rocznicę świętowaliśmy w Kazimierzu. Nie planowaliśmy niczego co bardzo mnie zdołowało, ale mąż stanął na wysokości zadania i w 5 minut wyczarował mi randkę marzeń. Poważnie wszystko było tak jak bym sobie wyśniła, no może słonko za bardzo przygrzewało, ale cóż,na to mąż nie miał już wpływu:D Zaczęło się od obiadu w czterogwiazdkowym hotelu. Wiem że brzmi po królewsku, ale akurat trafiliśmy na promocyjne zestawy obiadowe:D W sali byliśmy tylko my (bo wcześnie:D) kelner tylko do naszej dyspozycji, dania jak z programów kulinarnych, pełen wypas i najlepsza pomidorowa jaką jadłam:) Potem spacer po Kazimierzu, niestety przez upał wersja musiała byc skrócona bo ledwo się wlekłam, potem lody a na koniec okazało się że mąż pod pretekstem szukania pamiątkowego kufla zakupił dwa piękne kubki, jeden z napisem "żona" a drugi z napisem "mąż". Jak w sam raz na rocznicę:) Jak to mówimy: było godnie:) Poza tym to takie cudowne świętowac rocznicę z naszym synkiem pod moim serduchem:):)

sobota, 19 lipca 2014

Szybkie info:)

Ale się za wami stęskniłam, ale niestety brak czasu żeby sobie posiedziec przed komputerem. Może teraz nadrobię, bo na wczorajszym usg wyszło że główka dziecka jest nisko i mam więcej leżec. Więcej, a nie bez przerwy ale mąż i teściowa tego nie rozumieją i brak mi tylko straży przy łóżku. Wszystko pewnie przez podróż samochodem do Szkocji. Wiem, że to może za mądre nie było, ale nie żałuję, żałuję tylko tego że to była wycieczka zorganizowana a więc dwie dodatkowe marudy w samochodzie, z czego jedna podnosiła mi ciśnienie do maksimum. Jest co opowiadac, może bardziej jest na co się skarżyc, ale to chyba na osobną notkę. Teraz tylko garśc info. Pierwsza najważniejsza wiadomości to płec dzidziusia. I wielka niespodzianka bo to chłopak!:) Nastawialiśmy się na dziewczynkę ale oczywiście z chłopca też się cieszymy tylko co do chłopca ja mam większe obawy, jakoś nie wiem jak ugryśc ten temat. Do dziewczynki wiedziałabym jak się zabrac, a do chłopca? Będzie trudniej. Tak o tym myślę i myślę od wczoraj i to trochę tak jakbym się drugi raz dowiedziała że jestem w ciąży i dalej to jakoś nie dociera do mnie. Masakra:) Poza tym maleństwo waży już ponad pół kilo. To chyba dużo jak na 23 tydzień, zaczynam się martwic; i trzecia sprawa najbardziej martwiąca to obustronnie widoczne torbiele splotów naczyniówkowych. Niby pani powiedziała że u chłopców to normalne i że powinny się wchłonąc, ale jak to w ogóle brzmi?! Torbiele?! Powinny?! A jak się nie wchłoną? Oj komplikuje się wszystko. I tylko Migdałek rozrabia co raz bardziej i to takie zabawne jak koszulka skacze na brzuchu:)

niedziela, 6 lipca 2014

Wycieczki ciąg dalszy:) czyli Dania i Niemcy:)

Witaj Polsko!:) Przy okazji znowu pozwiedzaliśmy. Bardzo światowe będzie to nasze dzieciątko. Wracając zaliczyliśmy Danię i Niemcy. Dania jak najbardziej godna uwagi a przynajmniej Kopenhaga. Nie mieliśmy za dużo czasu żeby zagłębić się w atrakcje turystyczne tego miasta ale co nieco zobaczyliśmy. Pogoda dopisała, chyba specjalnie dla nas bo wkoło wszędzie padało. Pospacerowaliśmy sobie, mąż ma zdjęcie z syrenką na którym mu zależało a ja ze wszystkim innym co tylko nadawało się do uwiecznienia aparatem. Oczywiście cena za parking powala, pamiątki niestety również do najtańszych nie należą. Ale warto było, jakoś tak pięknie tam było, tak jak lubię, a potem dalej w trasę. Nawet kierowałam z jakieś dwie godzinki autostradą, tata jakby to widział dostałby zawału na miejscu. Niemcy za to kompletnie mnie rozczarowały, albo zwyczajnie mieliśmy pecha. Problemy z zatankowaniem gazu, chociaż praktycznie stacji z gazem było mnóstwo, nie to co w Szwecji, a w Danii to w ogóle nie ma a jednak całą Szwecję i Danię udało nam się przejechać na gazie a Niemcy nie:/ W dodatku Niemcy budzą się do życia chyba dopiero o "dziesiatej gadzinie" jak to usłyszał mój maż od pani gdy chcieliśmy kupić sobie po kebabie. Jednym słowem nic nam tam nie działało ani nie wychodziło. Nawet kartą nie szło zapłacić a za kibelki na stacji życzyli sobie płacenia w euro, których oczywiście nie mieliśmy. Plan więc był taki że w Berlinie strzelamy sobie tylko fotkę z Bramą Brandenburską, ja kupuję magnesik na lodówkę, bo już mam ze Sztokholmu i Kopenhagi i spadamy do domu. Super, tylko dlaczego nikt nam nie powiedział że tam będzie strefa kibica i cała nasza brama była obstawiona kartonami. Zdjęcie co prawda jest, ale mało spektakularne. Magnezu też nie kupiłam bo wszystko pozamykane. Miasto zwiedziliśmy klnąc w samochodzie. No nic. Nasz pech ciągnął się jeszcze do Polski. Myśleliśmy że po przekroczeniu granicy upolujemy w końcu coś pysznego do jedzenia. Ale też pozamykane, musieliśmy zadowolić się kebabem u Turasa. Zawsze marzyłam o tak wykwintnym menu. A dzidzia tym bardziej. Ale za to sfotografowaliśmy Pana Jezusa w Świebodzinie:):) Ależ to była podróż:) A już w czwartek następna, jeszcze bardziej szalona bo samochodem do Szkocji. Ale już rodzinnie, będzie taniej. Tym razem zaliczymy Belgię Holandię i Francję, ale już bez zwiedzania bo grafik napięty. Jeśli lekarz mi pozwoli bo jutro mam wizytę. Dzidzia co raz bardziej się rozkręca i bombelkuje tak że nawet tatuś poczuł:) Jakoś odzwyczaiłam się od komputera i dobrze mi z tym, podczytuje was jak mam okazję ale na komentowanie rzadko zostaje czasu. Ale w sierpniu będzie luźniej. Pozdrawiam was serdecznie i trzymajcie kciuki żeby podróż się udała:)

poniedziałek, 23 czerwca 2014

W wielkim skrócie/ wycieczkowo:)

W końcu z mężem. Już tydzień razem. Jest cudownie, od razu wszystkie problemy znikają, od razu jest bezpiecznie i dobrze, tak dobrze że nie ma słów żeby to opisać. I tak bym tylko chciała kochać jeszcze lepiej, idealniej, tak w sam raz, ale cały czas mam niedosyt, jakbym bała się że ktoś mi to moje szczęście zabierze. Żałuję każdej sekundy w której nie pomyślałam o tym że jestem szczęśliwa, że mam wspaniałego męża, którego staram się nie zagłaskać na śmierć z tej miłości. Ale jak tego nie zrobić kiedy magazynowałam uczucia przez dwa miesiące?:) Poza tym w sobotę byliśmy na cudownej wycieczce w Sztokholmie. Jakoś tak do tej pory się nie składało. Tylko praca, dom, ewentualnie rybki. Chyba wizja zmiany która nas czeka w listopadzie dodała nam zapału aby wykorzystać ten ostatni czas tylko we dwójkę. I takim to sposobem prawie cały dzień zwiedzaliśmy miasto. Pomimo wczesnego wyjazdu (godz. 5.00) do godziny 15.00 zdołaliśmy zobaczyć tylko niewielką część mieszczących się tam atrakcji. Zaczęliśmy od niewinnego spaceru bo nie za bardzo wiedzieliśmy gdzie jesteśmy i jak zabrać się do rzeczy. Wylądowaliśmy w sklepie z pamiątkami, gdzie mąż zakupił sobie róg obfitości :D w którym teraz pije piwo:D Dorwaliśmy też mapę i wstępnie ustaliliśmy gdzie chcemy zatuptać. Na szczęście Pan Bóg pobłogosławił naszej podróży bo wszystko układało się idealnie. Jadąc do Sztokholmu pogoda była paskudna, zachmurzone i padało a przed miastem pojawiło się piękne słońce. Tylko zimno było niestety. Wcześniej Sztokholm kojarzył mi się tak jakoś ponuro, wcale nie myślałam, że może być tam tak pięknie. A jest. Jakby miasto położone było na wodzie. Wszędzie statki, wysepki, mosty, i duuużo wody. Sam spacer był już niemałą atrakcją. I łabędzie z małymi łabądkami. Na początku poczłapaliśmy na jakąś małą wysepkę na której był malutki zameczek. Stamtąd popłynęliśmy na drugą wyspę. I to był strzał w dziesiątkę, bo gdybym miała zająść tam pieszo a potem wrócić to nogi wyszłyby mi ustami. Potem zdecydowaliśmy się odwiedzić djurgarden, coś w rodzaju zoo, połączonego z parkiem i skansenem. Fajne, ale aby obejść całe potrzeba chyba całego dnia. Najsłodsza była chyba wydra śpiąca sobie smacznie brzuchem do góry przy samej szybie. Koniecznie musimy tam wrócić z podrośniętą nieco Kruszynką, bo miejsce jest wprost stworzone dla rodzin z dziećmi. Wracaliśmy już pieszo, mając na celu dojście do starówki. Akurat starówka to w Lublinie jest ładniejsza, chyba że widzieliśmy jakąś brzydszą stronę. Ale udało nam się trafić na zmianę warty:) Potem kolejny sklep z pamiątkami bo zobaczyłam fajne ciuszki. I takim to sposobem mąż namówił mnie na różową bluzę typu "Kocham Szwecję" (w wolnym tłumaczeniu:D) Z moim sknerostwem sama w życiu bym jej nie kupiła ale mąż zawsze mnie namówi na coś z czego potem jestem na prawdę zadowolona. Po starówce w końcu udaliśmy się w stronę parkingu. I do domu, po drodze jeszcze pizza i msza święta, co by nie jechać następnego dnia znowu 60 km w jedną stronę. Wszystko udało się idealnie. Jedyny minus to niestety ceny. W przeliczeniu na polskie sam parking kosztował nas 150 zł, hod dog wielkości mojego palca wskazującego: 10 zł, przepłynięcie łódką trwające minutę: 25 zł. Ale jak już żegnać się z wolnością to przynajmniej z pompą. A to jeszcze nie koniec. Zapowiadają nam się intensywne wakacje. Przez to też mam bardzo ograniczony dostęp do internetu, więc nie jestem na bieżąco z tym co się u was dzieje. Ale jak tylko dorwę się do komputera z internetem to od razu zaglądam. Tymczasem pozdrawiam, życzę udanych wakacji i pochwalę się jeszcze że chyba coś mi się zaczyna w brzuchu ruszać, ale jeszcze nie mogę ocenić czy to dzidzia czy po prostu obiad mi się przelewa :D takie to dziwne wszystko:)

niedziela, 8 czerwca 2014

"Rady" dla kobiet w ciąży

Czego kobieta w ciąży nie powinna robić? Co raz słyszę nowe rady, zakazy, nakazy a i już zaczynają się dyskusje na temat dzieci. Dobrze że jakaś bardziej cierpliwa się zrobiłam niż kiedyś i tylko sobie słucham a w duchu i tak wiem swoje. Oto kilka zasłyszanych ciekawostek którymi życzliwe osoby mnie raczą co pewien czas:
1) Kobieta w ciąży nie powinna iść do dentysty ( to pewnie nikogo nie dziwi, na szczęście za nim ktoś pokusił się na interwencję ja już byłam po wizycie i wszystkie ząbki są połatane i prawie jak nowe. A poza tym co ciekawe w ciąży nawet leczenie kanałowe miałabym za darmo, nie wiedziałam:))
2) Jak już pisałam w niektórych komentarzach, kobieta w ciąży nie powinna jeść truskawek. Tu też interwencja spóźniona bo zanim się o tym dowiedziałam zjadłam ich tyle że teraz nie ma sensu przestawać
3) Kobieta w ciąży nie powinna nic robić w kucki, szczególnie rwać truskawek. O to zapytam się dopiero jutro lekarza, jak na razie to była i jest moja ulubiona pozycja do pracy.
4) Wczoraj zmuszona byłam słuchać rad na temat niemowlaków: że nie można ich brać na ręce bez żadnej podkładki. Trzeba położyć na czymś (kocyku, poduszce etc) i dopiero podnosić. Bo dziecko to strasznie delikatne.
5) Dziecko potrzebuje dużo ciepła bo samo nie potrafi się ogrzać (aż boję się pomyśleć jakby wyglądał niemowlak po wizycie tej osoby: trzy kaftaniki, sweterek, skarpetki, rękawiczki, czapeczka i polarowy kocyk na wierzch. I najlepiej położyć przy kaloryferze)
6) Kobieta w ciąży nie może jeździć na rowerze
Jeszcze coś było, ale nie mogę sobie przypomnieć. Co ciekawsze jak jeszcze usłyszę będę tutaj zamieszczać. Najbardziej obawiam się tych wszechwiedzących, najmądrzejszych pań które wpakują się na odwiedziny od razu po porodzie żeby koniecznie uświadomić mnie co i jak mam robić z własnym dzieckiem. To więcej niż pewne. I nie mam tu na myśli teściowej.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Egoizm

Wróciłam do życia!! Prawie, jeszcze mam lekkie zastoje ale mój żołądek ewidentnie podjął współpracę! Hip hip hura!! Pierwszy raz od dłuższego czasu burczy mi w brzuchu zamiast mdlić. Nawet nie wiedziałam że uczucie głodu jest takim cudownym uczuciem. I jem... jem... jem... Ale nie o tym chciałam pisać. Ostatnio w internetach aż huczy od tematu lekarzy którzy chcą działać w zgodzie z sumieniem. I szczerze? Co raz bardziej przeraża mnie świat w jakim żyję, ignorancja, hipokryzja. Co jeden komentarz to lepszy. Że lekarze zamiast leczyć będą kazali odmawiać różaniec, że powinni ich za to zwolnić, że nie mają prawa bo ich zadaniem jest dobro pacjenta i ratowanie życia. No właśnie... no właśnie... nawet jakąś petycję w tej sprawie wystosowano żeby prawo do wykonywania zawodu odebrać... No ja nie wiem czy tu się śmiać z głupoty czy raczej płakać. Chyba raczej płakać i to gorzkimi łzami bo jednak los Polski w rękach Polaków, którzy jak widać podstawowych kwestii pojąć nie mogą. Jak czytam takie coś to mam ochotę wyjechać do jakiejś Kambodży i nie przyznawać się skąd jestem. I nie chodzi tylko o tą jedną sprawę, ale o wszystko co się dzieje, o tą niesprawiedliwość, o zło które wpiera się na siłę, zgodnie z prawem. O prawdę, której nie można bronić, o tolerancję, ale tylko w jedną stronę. Co z tym światem się dzieje? Jak to zmienić? Iść pod prąd? Staram się. Ale dobro przychodzi z trudem, zło jest dużo łatwiejsze. Po tym można odróżnić jedno od drugiego. Po tym można poznać czy robimy w życiu coś dobrego, gdy to nas kosztuje, bo tylko egoizm jest prosty i przyjemny, tyle że z egoizmu to my możemy tylko umrzeć i nic więcej...

sobota, 31 maja 2014

Pech psujda:/

Odkąd zaczęłam być z moim obecnym mężem, a jak wiadomo od początku był to związek na odległość, jeszcze nigdy nie zdarzyło się tak jak teraz. Zawsze mieliśmy internet, skype, chociaż fizycznie od siebie daleko to jednak dzięki technologii czułam że w jakimś stopniu cały czas jesteśmy blisko, rozmowy stawały się nudne, bo o czym tu gadać dzień w dzień po kilka godzin a znowu rozłączyć się też źle bo ta bliskość wtedy gdzieś umykała i znowu on był tam a ja tu. Milczenie choć momentami irytujące było mi potrzebne jak tlen. A teraz? Słowo jakże dobrze znane: "pech". Chyba inaczej nie można tego nazwać. Najpierw mąż musiał się przeprowadzić na dwa tygodnie w inne miejsce. I się zaczęło. Komputer padł. Ledwo udało się odratować zdjęcia i maszyna zakończyła współpracę. Ale ok, jeszcze nie ma paniki, kolega przecież swojego komputera może pożyczyć. I pożyczył, ale nowy sprzęt nie bardzo z moim Kochanym chciał współpracować. Udawało nam się zamienić kilka słów, opowiedzieć najważniejsze wydarzenia z dnia i zaczynało, świszczeć, przerywać, rozłanczać itd. Potem padł modem. Nawet kiepski internet na zepsutym modemie nie pociągnie... Nic to, czekamy z niecierpliwością na powrót z delegacji. Kolega z dziwnym komputerem zamieszkał gdzie indziej a na jego miejsce wskoczyła pewna para z komputerem stacjonarnym. Już uzgodnione, pożyczą. Umówieni jesteśmy na wieczór. Dzwoni telefon. Nie skype jak się spodziewałam. Skype nie będzie. Za żadne skarby nie chce się zainstalować. Cuuudownie. Został telefon, ciekawe kiedy padnie, a raczej padnie moje konto bo nie nastarczam doładowywać. Ja się tak nie bawię! To nie tak miało być! To mąż miał mi podawać herbatę do łóżka a nie mama (chociaż mamie jestem ogromnie wdzięczna, bo z całych sił stara mi się Krzyśka zastąpić, ale niestety nie da się) to z mężem miałam jeździć do lekarza a nie z tatą (Tacie też jestem wdzięczna bo dla niego pojechać do miasta niesprawnym samochodem to nie jest już takie chop siup) Tęsknię do takiego tylko naszego życia, bo teraz to czuję się wydarta z mojej małżeńskiej dorosłości i na siłę wsadzona w coś przypominającego lata szkolne kiedy byłam tylko córką a nie mężatką z własną rodziną. Tam nie mogę być a tutaj nie pasuję. Wiem, że sama tak zdecydowałam, że nie za bardzo była inna opcja, ale ja chcę po prostu męża z powrotem!:(

wtorek, 27 maja 2014

Niemoc

Czuję niemoc. Nie mam siły ani chęci do wszystkiego co wymaga jakiejkolwiek kreatywności. Ani do odwiedzin, ani do rozmów ze znajomymi ani do żadnych innych kontaktów międzyludzkich. Niedługo świat o mnie zapomni. Najchętniej to bym spała, albo chociaż leżała sobie w łóżeczku. Tyle. Czuję że marnuję ten czas, ale nic nie poradzę, nie dam rady wykrzesać z siebie niczego więcej. Mój organizm przełączył się chyba na tryb awaryjny, tudzież superoszczędny. Nic dziwnego, co wizyta to waga pokazuje niepokojąco mniej kilogramów. Dobiłam do 46,7 kg. Ale Kruszynka rozwija się prawidłowo i wszystko jest ok więc niby nie mam się czym martwić. Ponoć jeszcze tydzień i wkroczę w nową jakość życia. Bez mdłości i braku apetytu. Już nie mogę się doczekać momentu jak rzucę się na jedzenie:D Dostałam zgodę na podróżowanie samolotem i 16 czerwca lecę do mężusia. Jak dobrze. Znalazłam bilet za 34 zł:):) grzech by był nie skorzystać. Poza tym miałam wątpliwą przyjemność przekonać się jacy to ludzie potrafią być nienawistni. Że potrafią to ja w sumie wiedziałam, ale nie wiedziałam że aż w takim stopniu. Po prostu jak o tym myślę to nie wiem czy się śmiać, czy płakać i chyba dalej nie dowierzam...
P.S Nie zapomnijcie tam o mnie:) w końcu się ogarnę, ale na razie wybaczcie moją opieszałość w blogowaniu, chociaż wszystkie notki czytam i jestem z wami duchem:) Pozdrawiam

niedziela, 18 maja 2014

67 mm:)

Obwieszczam że nasza Kruszynka ma już 67 mm:) Pierwszy raz wszystko dokładnie widziałam na usg. Bez pośpiechu, bez strachu, leżałam sobie i patrzyłam na miniaturkę człowieczka, na takiego nieboraczka, z główką brzuszkiem i nóżkami. Słyszałam i widziałam łopoczące serduszko... normalnie coś niesamowitego. To nic że od 5 rano wymiotowałam co 5 minut, że już myślałam że to jakieś zatrucie i że trzeba do szpitala. Zamiast podróży autobusem, musiał zawieść mnie tata ale jak zobaczyłam to maleństwo wszystkie mdłości ustały. Chyba tego dnia wyrobiłam normę za cały miesiąc bo dzisiaj nawet w kościele czułam się zadziwiająco dobrze, co raczej się nie zdarza. Szkoda że mężuś nie mógł tego zobaczyć:( ale wszystko nadrobimy. Jakie to dobre uczucie gdy widzę że ktoś dokładnie sprawdza czy z Migdałkiem wszystko w porządku, bez pośpiechu wszystko jest mierzone, zapisywane, doglądane a nie tylko rach ciach i już stoję za drzwiami gabinetu w sumie to wiedząc więcej z internetu niż od lekarza. Tak. Teraz jestem zadowolona. I już za niecały miesiąc, jak wszystko dobrze pójdzie będziemy we trójkę, jak Bozia przykazała. Znowu zaczęłam myśleć nad naszym gniazdkiem, myślałam że plan powoli zarysował się w naszych głowach ale teraz znowu przyszły chwile zwątpienia. Bo to decyzja na całe życie i jeśli do końca życia mamy się z nią męczyć to chyba troche kiepsko. Szczególnie że ja nienawidzę jak ktoś mi się wtrąca, komentuje, albo wie lepiej co powinnam zrobić i jak. Nie ma wtedy u mnie żadnych pokładów miłosierdzia, zaczyna się wojna. Może dlatego że moi rodzice po wyrażeniu swojego zdania, jeśli akurat dziwnym trafem mieli odmienne niż moje zawsze powtarzali żebym robiła jak uważam i nigdy nie krytykowali, nawet jeśli ja sama byłam niezadowolona z wyboru. Jeśli ktoś był wychowany inaczej to nic dziwnego że mu inna forma wyrażania własnego zdania nie będzie przeszkadzać. Znowu pojawił się temat chrzcin, do naszych jeszcze daleko, wiem, że moja mama ma inne zdanie niż ja, ale nie zaszczuła mnie nim. Powiedziała i nie ma tematu, pewnie wróci, ale i tak wiem, że zrobię po swojemu, może nawet po mojemu będzie tak samo jakby chciała mama. Bo mam święty spokój i powoli sobie o tym myślę. Ale z czym spotkałam się ostatnio? Małżeństwo X wybiera chrzestnych dla swojego dziecka. Miała być siostra Pana X. ale owa siostra nie za bardzo się nadaje, nie interesuje się i w ogóle, a poza tym nie wiadomo czy będzie mogła dojechać na chrzciny, tak że rodzice woleliby wybrać na chrzestną swoją dobrą przyjaciółkę która jest żywo zainteresowana losem dziecka i do tego jest na miejscu. Wydaje mi się że wybór chrzestnych to decyzja TYLKO rodziców dziecka a nie jego dziadków/rodziców/teściów. Bo co zrobić jeśli właśnie ktoś dzwoni i terroryzuje że chrzestną ma być owa siostra bo to rodzina. I to nie jest tylko wypowiedzenie swojego zdania. To czysta próba wymuszenia. Mi na takie coś nóż w kieszenie się otwiera i ja w takich sytuacjach robię zwyczajnie na złość. Sprawa jest na tyle skomplikowana że jak się będzie cały czas robić po swojemu to i tak będzie wojna a robić jak ktoś sobie życzy to też źle... a na dłuższą metę tak nie da się żyć.

środa, 14 maja 2014

Pierwsza wizyta u nowego lekarza

W poniedziałek byłam u lekarza. Muszę przyznać że udało mi się cudownie wybrać. Przynajmniej tak uważam po pierwszej wizycie. Niestety na razie chodzę prywatnie bo na fundusz zapisy były dopiero na lipiec. Ale przynajmniej wiem, że nie wywalam pieniędzy w błoto i jest warto bo ktoś zna się na rzeczy, jest dokładny i do tego przesympatyczny. Można powiedzieć że prywatnie to każdy się stara. No ale jeden umie się starać a inny nie. I bardzo spodobało mi się to, że nie wyśmiał mojego kalendarzyka. Ale dokładnie zobaczył i stwierdził że faktycznie do zapłodnienia doszło później niż w książkach napisane. A to jest ponad tydzień różnicy. Dla mnie to nie mało, bo od tego tygodnia może zależeć czy Krzysiek zdąży czy nie zdąży wrócić na przywitanie Kruszynki. Tylko szarpnie mnie to po kieszeni i to sporo niestety:( W piątek muszę znowu jechać, zrobić usg. Fajnie by było gdyby ktoś w Polsce wymyślił żeby wszystko było w jednym miejscu a nie wizyta w jednym, usg gdzie indziej a laboratorium jeszcze na innej ulicy. Jakbym była z mężem to spoko. Zawiezie pod same drzwi a tutaj niestety, trzeba zadreptać na przystanek, znaleźć odpowiedni miejski, zatelepać się, potem wracać a to już nie te czasy gdy jeździło się za 1,20 zł. Już i taka chętna do ustępowania miejsca nie jestem, jak kiedyś. Jednak ciąży po mnie nie widać, więc w oczach społeczeństwa jestem tą "niewychowaną młodzieżą" co to nie ma szacunku dla starszych. Kobiety w ciąży powinny dostawać jakieś opaski czy coś bo jak nie widać to wcale nie znaczy że czuję się jak skowronek o poranku. Wręcz przeciwnie. Mdli mnie jeszcze gorzej niż na początku, wymiotuję codziennie i zamiast tyć to chudnę. Wiem, że to normalne ale mi się już śni że jedzenie po supermarketach kradnę. Chyba moja podświadomość też ma dość. Poza tym znalazłam bilet do Szwecji za 34 zł. A że były 3 ostatnie miejsca to zarezerwowałam. Jeszcze nie zapytałam się lekarza czy mogę:/ I nie wiem jak mu powiedzieć że planuję pojechać sobie na dwa miesiące w wakacje. Ale nie ma opcji żebym została. No zobaczymy:)

piątek, 9 maja 2014

Jak to jest z tym wychowywaniem?

Najpierw były ciągłe rozważania na temat małżeństwa a teraz będą o dzieciach. Kto by pomyślał...  Na pewno nie ja. Wyznaję zasadę że dopóki dziecko nie chodzi głodne, pobite lub w jakikolwiek inny sposób nieszczęśliwe nie należy matce owego dziecka udzielać złotych rad lub opinii na temat wychowywania. No chyba że sama poprosi lub sama zainicjuje dyskusję na ten temat. W innych sytuacjach dla mnie to niedopuszczalne i oby nikt mi z takimi komentarzami nie wyskoczył bo będzie wojna. No ale blog to jest idealne miejsce do wyrażania własnych poglądów. Szczególnie, że ciekawi mnie ile zdołam z tego wprowadzić w życie. Czy faktycznie uda mi się być taką mamą jaką chciałabym być. Ostatnio słyszałam kilka ciekawych zdań lub byłam świadkiem sytuacji z którymi właśnie mocno się nie zgadzam
1) Dziecku nie wolno zabierać- czyli jak chce szczoteczkę do zębów- trzeba dać szczoteczkę. Chce do lusterka, trzeba do lusterka, tym samym tokiem rozumowania: chce nóż- trzeba dać nóż. Najwyżej wytłumaczyć że nie wolno, że to niebezpieczne itd.
Oj strasznie mnie denerwuje jak się dziecku daje wszystko to co chce. Wiem, łatwo mówić gdy szkrab drze się rykiem stada bizonów przez dwie godziny. Oj wiem i tego się boję, że będę za miękka... a matka dla mnie nie może być za miękka. Bo miłość to nie uległość, dla dobra dziecka trzeba być stanowczym i konsekwentnym. Oj boję się tej miękkości i to bardzo. I boję się żeby nie przegiąć w drugą stronę bo wychowywanie to nie wojsko i nie musztra. Tutaj jest potrzebna mądrość żeby nie przekroczyć granicy ani w jedną, ani w drugą stronę.
2) Sytuacja: dziecko nazwijmy Frania a osobę zajmującą się Nianią.
Niania: Chodź Franiu się ubrać
(Frania wydaje się nie słyszeć)
N: No chodź to pójdziemy do pieska...
(Frania ma to głęboko w czterech literach)
Akcja trwa jakiąś godzinę, może półtorej.
Nie rozumiem tej sytuacji gdyż Frania jest tutaj królową Elżbietą a Niania uniżonym giermkiem. Podobna sytuacja gdy Frania nie chce wyjść z mokrej trawy w rowie. Niania prosi. Mnie coś trafia idę, biorę na ręce i wynoszę pomimo płaczu (po uprzednim ostrzeżeniu że jak nie wyjdzie to po nią pójdę) Tyle że to nie moje dziecko i nie zamierzam dźwigać tylu kilogramów w moim obecnym stanie. Tyle że ja w takich sytuacjach do cierpliwych nie należę. I to też może być wada, ale coś czuję że szybko nauczę się cierpliwości. Ale do czego zmierzam: Brak konsekwencji. Dziecko robi co chce bo wie że i tak żadnej kary za to nie poniesie, więc słucha tylko tego czego samo chce. Zaznaczę że Niania nie jest mamą.
3) Rodzice boją się własnego dziecka: bo zapłacze, bo się zdenerwuje, bo nie zje, bo...
Wnioski: Dziecko to nie malutki słodziak, któremu da się wszystko wytłumaczyć, które ze wszystkiego wyrośnie i z wiekiem stanie się grzeczne jak aniołek. Może się mylę ale jak dla mnie dzieci są bardziej przebiegłe i podstępne niż my. Nie dlatego że są małymi złymi potworkami ale dlatego, że gdy się rodzą nie mają pojęcia że coś jest dobre a coś jest złe. Rodzic musi być konsekwentny i pokazywać że każda decyzja = konsekwencja. Ile dzieci na świecie widziałam u każdego do tej pory jest tak samo. Bezradny rodzić- sfrustrowane dziecko. Bo dziecko potrzebuje zasad, stabilizacji, autorytetu inaczej jest zagubione i nerwowe bo stawia się go na równi z dorosłym a wiadomo że ono nie da rady temu sprostać.
Właśnie taką mamą chciałabym być: konsekwentną, z zasadami, odważną ale żeby nad tym wszystkim górowała mądra matczyna miłość. Ideał prawda? No ale jakiś wzór trzeba mieć:) Czekam na wasze opinie na ten temat:)

poniedziałek, 5 maja 2014

reklama akcji charytatywnej i książki:)

Na początku reklama dla super świetnej akcji, szczegóły tutaj:)

A poza tym nie mogę się nachwalić tej drugiej książki o ciąży i porodzie. W przeciwieństwie do poprzedniej ma masę przydatnych informacji ale dobranych tak, że nie przytłaczają, jest mega optymistyczna nawet jak mowa jest o zjawiskach naprawdę mało sympatycznych. Bo jest różnica gdy czytam o porodzie jako o złu koniecznym które trzeba przetrwać bo po prostu nie ma innego wyjścia a porodzie który opisany jest krok po kroku ale nie szczędzący pozytywnych komentarzy które podkreślają że co by się nie działo chwila porodu jest piękna, wyjątkowa i niezwykła a kobieta jest bohaterką bo to nie lada wyzwanie urodzić dziecko. Nie wiem czy akurat ja będę pamiętać chociażby jedno zdanie z tej książki gdy "się zacznie" ale teraz na pewno mi pomaga. Wyjaśnieniem tego pozytywnego podejścia może być fakt że książka jest chyba niemiecka. To znaczy jest po polsku ale tak jakby przystosowana bardziej do niemieckich realiów. Tak, to zdecydowanie wszystko wyjaśnia. Jakby ktoś potrzebował takiej lektury to zwie się następująco: "Wielki Praktyczny Poradnik. Ciąża i poród. Informuje Radzi Towarzyszy." Birgit Gebauer- Sesterhenn, Dr med. Thomas Villinger. No i to by było na tyle:)

piątek, 2 maja 2014

Jak można?

Serce boli jak widzę jak ludzie za nic mają tak przecudny sakrament jakim jest małżeństwo. Po 3 latach gotowi są zostawić małżonka, małe dziecko w imię czego? Zakochania? Bo on/ona się zmienili, bo nie jest jak dawniej. Jeju aż coś mi się w środku gotuje. Może teraz tego nie rozumiem bo takie problemy są mi obce, bo nie wiem jak to jest przeżywać rozczarowanie w związku ale sakrament właśnie po to jest nam dany, w takich chwilach pełni jeszcze mocniej swoją funkcję no chyba że ma się go, za przeproszeniem w dupie. Nie wiem, nie mogę tego pojąć. Może dlatego że dla mnie, małżeństwo jest teraz największym skarbem jaki posiadam, najważniejszym powołaniem do realizacji a ktoś sobie tak po prostu niszczy świat swój, męża i małego dziecka. Przyznaję, brak mi tutaj miłości do bliźniego bo ja za takie coś to w dyby bym zakuwała jak bym mogła.
Za mało w dzisiejszych czasach mówi się o wadze małżeństwa. Za mało tołkuje się młodym do głów że małżeństwo to wielkie powołanie tak samo jak kapłaństwo czy życie zakonne, że to zadanie samo w sobie a nie jakiś dodatek który ma nam ułatwić życie i zaspokoić nasze pragnienia. Jeśli już decydujemy się złożyć przysięgę to wraz z tą chwilą najważniejszym zadaniem naszego życia jest walka o ten związek, cała reszta to dodatek: praca, kariera, marzenia. Jak nam się to zapomni to może być jak w przykładzie powyżej. Jedna egoistyczna decyzja i tyle nieszczęścia wokoło. Jak można?

wtorek, 29 kwietnia 2014

Bunt

Wróciłam do rodziców, wczoraj. Z jednej strony stęskniłam się za Polską a wiadomo że Polska o tej porze roku jest cudna. To że zostałam ma swoje dobre strony ale... tęsknię. Płączę gdy rozmawiam przez telefon, płaczę jak rozmawiam przez skype, płacze na reklamach i przy muzyce. Zaskakujące jak teraz wszystko mi się kojarzy z tyloma pięknymi chwilami. Tylko że jak tak dalej pójdzie to nasze dzieciątko to straszna beksa będzie:/ Zaczęłam też czytać książki o ciąży i dzieciach. I tak mnie korci żeby własną na ten temat napisać. Oczywiście mówię mało poważnie. Bo jedna, którą prawie skończyłam jest tak pesymistyczna że szok. Niby pokazuje obiektywnie jak wygląda ciąża i macierzyństwo ale czy takie obiektywne spojrzenie w ogóle jest możliwe? Nie sądzę. Czytam bo czytam i tak sobie myślę że wolałabym czytać coś innego. Rozumiem, że każdy ma inne podejście, każdy czego innego szuka. Najwidoczniej ja właśnie jestem inna. Bo nie ukrywajmy chyba każda kobieta w ciąży wie, że będzie ciężko. Wie, chociaż mimo tego stara się myśleć pozytywnie bo jaki sens jest w tym żeby się dołować? Jakby to było takie złe, potworne i ciężkie to dzieci w ogóle by się nie rodziły, chyba że z przypadku. A czytając niby tą obiektywną książkę dowiaduję się tylko że po porodzie-koszmarze nie ma nic: ani seksu, ani wakacji, ani odpoczynku, same kłopoty, problemy, frustracje itd. Przykre to takie trochę bo cały czas słucham tylko jakie to ciężkie i trudne, niby nikt mi wprost nie powie że w moich nadziejach jestem naiwna ale ja to wyczuwam. No i czy to coś zmieni? Jak nasłucham się tych samych negatywnych rzeczy to będę od tego lepiej przygotowana? Lepiej sobie poradzę? Z takiego gadania to tylko powinnam siąść i się rozpłakać. Otóż mówię "Nie!!!" Jeśli ktoś ma takie samo zdanie jak cały świat to niech go tutaj nie wygłasza. Jak to szło? "Dość ma dzień swojej biedy"? Przynajmniej o te 9 miesięcy będę szczęśliwsza żyjąc ideałami że u nas będzie inaczej. A potem będzie jak zwykle, trudny przyjdą i pójdą, jedne przykre chwile zostaną w pamięci na dłużej o innych od razu zapomnę, raz będzie lepiej raz gorzej, raz będę miała kosmicznego doła a potem będę przeżywać najszczęśliwsze chwile w życiu. No życie po prostu, czy jest sens robic z tego taką tragedię? Może i kiedyś napiszę książkę dla kobiet w ciąży. Taką jaką teraz chciałabym przeczytać, która okiełzna chociaż trochę lęki i niepokoje. Która pokaże piękno krzyża. Bo macierzyństwo to powołanie, powołanie to krzyż a krzyż trzeba pokochać żeby odnaleść sens.

sobota, 19 kwietnia 2014

Na szybkiego

Kurcze, dopiero co wróciliśmy do Polski a tu już mąż musi wracać z powrotem, w nocy z poniedziałku na wtorek. Nawet nie chcę sobie tego wyobrażać:( Dużo się działo i dużo miałabym do napisania ale czasu brak. Byłam u dwóch lekarzy. Prywatnie i na fundusz i wcale się nie dziwię dlaczego większość kobiet decyduje się płacić za wizyty. Z Migdałkiem niby wszystko w porządku ale służba zdrowia sprawia że uruchamia mi się silny odruch wymiotny. Jeszcze nie wybrałam lekarza, nie wiem jak się do tego zabrać. Przeszkadza mi ta cała rejonizacja. Bo niby dlaczego nie mogę sobie zrobic głupich badań tam gdzie mi się podoba? Już dawno bym to pozałatwiała ale w tej naszej Polsce to człowiek by się szybciej przekręcił niż wyleczył i oczywiście jak się kasy w łapę nie da to będą cię leczyć metodami jak ze średniowiecza i bez jakichkolwiek chęci. Przykre to bardzo. Ale w sumie nie o tym miała być notka, tylko żali dużo się nazbierało. Z resztą jak Krzysiek pojedzie to blog zamieni się w księgę żałobną więc pewnie wszyscy uciekniecie w popłochu. Ale to dopiero za kilka dni. A tymczasem życzę wam radosnych Świąt Wielkiej Nocy!!

środa, 9 kwietnia 2014

Pozytywnie

Chyba trochę zapeszyłam z tymi mdłościami:/ niedziela i poniedziałek to był jakiś koszmar dobrze że mąż był pod ręką bo inaczej to bym chyba zakończyła mój żywot. Tylko spałam, wymiotowałam i przegryzałam cokolwiek. Na szczęście już lepiej. Zaraz czeka mnie pakowanie walizek i dzisiaj w nocy będę mogła powiedziec "Do widzenia Szwecjo". Z jednej strony już tak mi się tęskni do Polski a z drugiej nie chcę zostawac w niej sama bez męża, tyle badań mnie czeka, tyle wizyt u lekarzy do których zapisała mnie kuzynka. We dwójkę to nawet wojna nie straszna, ale samej to jakoś tak straszno i źle nawet jak trzeba do sklepu pójśc. Dziwię się jak ja sama przeżyłam te 20 lat jak teraz nie potrafię funkcjonowac w pojedynkę. A swoją drogą chyba najpiękniejsze słowa jakie usłyszałam od męża to "ja też" gdy powiedziałam że jestem 100 razy bardziej zakochana teraz niż przed ślubem. I to nie takie zdawkowe burknięcie bo ja pierwsza powiedziałam. To było tak szczere że mało co z łóżka nie spadłam. Tak. zdecydowanie najlepsze słowa jakie można usłyszec po ślubie, gdy wszyscy trąbią że to koniec zakochania jest. Guzik prawda. Teraz trzeba się przyszykowac do obalenia następnego mitu z którym zderzymy się po powrocie do Polski: "O jak się dziecko pojawi to się skończy sielanka, zaczną się obowiązki, nieprzespane noce... zobaczycie..." no zobaczymy i na złośc wszystkim będziemy wtedy zakochani 200 razy bardziej niż przed ślubem bo o jedno serduszko więcej:) Jak sobie czasem myślę że taki mąż mógł mi przejśc koło nosa to drgawek dostaję. Dobrze że już mój na zawsze, przyklepane, przywiązane i nierozelwalne. Nigdzie biedak nie ucieknie:D Oj fajnie to Pan Bóg wymyślił. Idealnie. Bo tylko kobieta i mężczyzna wbrew pozorom tacy różni a tworzą taki zgrany duet. Oj mój ideał właśnie wrócił z pracy a ja jeszcze w piżamie:D

niedziela, 6 kwietnia 2014

Oto jest pytanie...

Muszę się pochwalic że albo coś się zmieniło, albo rozkminiłam w końcu mechanizm ciążowych mdłości. Niestety gotowanie nadal jest jednym z najgorszych zadań, ale radzę sobie. A żeby nie mdliło trzeba jeśc tak często żeby żołądek nie był pusty i da się normalnie funkcjonowac przez cały dzień. I od razu człowiek szczęśliwszy:) Nie obyło się jednak bez małych komplikacji. Gdy zrobiłam sobie test od razu policzyłam na palcach kiedy mniej więcej wypadnie poród. No właśnie "mniej, więcej" i potem nie przyszło mi do głowy żeby policzyc to po Bożemu. I tak wyszedł nam początek grudnia. Z początku grudnia zrobił się środek i tak sobie zaczeliśmy myślec że może w okolicy świąt rodzinka dopiero się powiększy. Gdybym takim tokiem rozumowania podążała dalej wyszłoby że w ciąży chodzę jak słonica. A tu po dokładnych obliczeniach żaden grudzień a środek listopada:/ Czyli nie mam co liczyc na męża przy porodzie. I w ogóle wszystko się stało o wiele trudniejsze i nie bardzo wiem jak to teraz ogarnąc. Tyle ważnych decyzji przed nami że szok. Przydałoby się pomyślec o domu bo nie można przecież cały czas życ na walizkach prawda? No i tutaj pojawia się problem gdzie ten dom nasz ma byc. Czy w Polsce, czy w Szwecji. Ja bym chciała w Polsce, ale wiem że mój mąż lubi swoją pracę w Szwecji i trudno mu będzie za kilka lat wrócic. A budowa domu to nie jest znowu też takie hop siup. Poza tym jak chcemy tutaj we trójkę w Szwecji siedziec to i przeprowadzic się trzeba bo w naszym malutkim pokoiku trochę ciasnawo będzie a i dwóch wujków za ścianą też nie byłoby zadowolonych z płaczącego malucha. Kiedy to zrobic? Jak to zrobic? I jak to zrobic mądrze? Oto jest pytanie:/

poniedziałek, 31 marca 2014

Smaki, zapachy, zachcianki

Mój świat od jakiś trzech dni zaczął kręcic się wokoło zapachów i podzielił się na dwa obozy: rzeczy które przejdą mi przez gardło i tych których absolutnie nie tknę (czyli prawie wszystko) przy czym granica między jednymi a drugimi jest mocno płynna. Przykład? W sobotę koło godz. 10.00 napadł mnie wilczy głód, tyle że obiektem moich pożądań była szwedzka szynka. Dałabym się za nią pokroic. Tyle że na głodnego do sklepu nie pójdę bo mogłoby się to skończyc kiepsko. Szukam jakiegoś zamiennika, ale w głowie nic tylko szynka. Znalazłam w zamrażalce uszka. O! To jest ten smak! Uchachana odgrzewam. Zeżarłam całą patelnię będąc przy tym najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Wieczorem pędzimy z mężem do sklepu po szynkę. Zjadłam z nią dwie kanapki i koniec. Czas jej świetności przeminął. Zrobiłam też sałatkę. Specjalnie z dwóch porcji żeby starczyło dla mnie i dla męża. Niestety nawet jej nie skosztowałam. Efekt tego wszystkiego taki, że prawie nic nie jem:/ Nawet jak znajdę coś co ewentualnie by mi podpasowało to za nim to zrobię to już mnie od tego odrzuca na kilometr. Główną przeszkodą stał się mój wyczulony nagle węch. Wyczuję wszystko. No ale jest problem bo Tic-tac (w tym tygodniu nowa ksywka Kruszynki) też potrzebuje prawda? A tu ani apetytu, ani siły, ani chęci... trochę kiepsko.

piątek, 28 marca 2014

Druga strona

Radosne uniesienie było, a teraz trochę z drugiej strony. Taka ciąża to istna bomba emocjonalna, cielesna, hormonalna, lękowa... mogłabym wyliczac bez końca. Po wielkiej euforii przyszedł czas na strachy, na rozmyślanie nad tym jak to będzie i jak to zrobic żeby w miarę pogodzic tysiące spraw, których zwyczajnie na świecie nie da się pogodzic. Nie można miec wszystkiego, ale co jeśli nie można z niczego zrezygnowac? Można powiedziec: "Nie martw się, wszystko się ułoży" ale samo się przecież nie zrobi. Jak sobie siądę z założonymi rękami to decyzje same się przez to nie podejmą a podjąc się muszą. I tak siedzę jak jeden wielki gniot i nic nie robię. Mam nadzieję że to dzieciątko zrobi ze mnie chociaż trochę pożytecznego człowieka. Bo teraz to masakra. Wydaje mi się że przy trójce osiągnęłabym względy spokój sumienia. Rozumiem, że nie potrafię sobie poradzic z opinią innych na mój temat. To raczej normalne że ludziom nie dogodzi, ale co jeśli sama o sobie myślę tak samo jak inni? I nie potrafię tego zaakceptowac?

niedziela, 23 marca 2014

Nowości

Pierwsze wieści po ochłonięciu: Kurcze, ciąża jest ekstra!! Jest po prostu debeściarska. Czuję się jak księżniczka na ziarnku grochu. Myślałam, że mój mąż już bardziej kochany to nie może byc. Myliłam się może byc:):) Odkąd się dowiedziałam że jest nas już trójka jestem najszczęśliwszą osobą pod słońcem. Wiem, ze to wiecznie trwac nie będzie, ale te pierwsze dni gdy jeszcze się nie przyzwyczaiłam są niesamowite. Wszystko jest takie nowe, takie dziwne. Pierwszy i drugi dzień miałam w głowie jakąś taką głupią myśl że bałam się cokolwiek zrobic jakby to dzieciątko zaraz miało mi wypaśc z brzucha :D:D zwracałam uwagę na każdy, nawet najmniejszy ból, swędzenie, dosłownie wszystko... teraz już znormalniałam, ale moim najważniejszym zajęciem stało się teraz dbanie o zdrowie i samopoczucie. W koncu i tak nie mam nic innego do roboty. Zabawne jest to, że w jednej chwili mam ochotę na jajecznicę a dosłownie sekundę potem ta ochota zamienia się w obrzydzenie i mdli mnie przez 15 minut. Albo jestem szczęśliwa jak mało kto a chwilę potem mam największą depresję na świecie. A największa zmiana zaszła dzisiaj w kościele :D Przyszło małżeństwo z malutkim dzieckiem. I wymiękłam. Jak ja dzieci nie trawię to od tej małej oczu nie mogłam oderwac. Aż mi głupio było, bo wcale nie mogłam się skupic. Bo ta mała a to biegała tak pokracznie po ławce a tata ją trzymał, a to śpiewniki wyciągała. Normalnie jeszcze mi słodko jak sobie o tym pomyślę. Wstępnie ustaliliśmy też że nie jedziemy na wycieczkę. Nawet bardzo mi nie szkoda, tylko tych znajomych, bo wystawiliśmy ich do wiatru. No i do lekarza będę chodzic w Polsce ale jak się da to postaram się jak najwięcej czasu spędzic w Szwecji z mężem. Już zostało tylko jedno zmartwienie: Oby było zdrowe:) Ale Bóg wie co robi i ufam Mu całkowicie:)

czwartek, 20 marca 2014

Znowu dwie:):)

Drugi test zrobiony dzisiaj rano. Jak nic znowu dwie kreski. Ogólnie nie przeklinam ale od wczoraj jedyne słowo jakie nasuwa mi się do głowy to "O cholera!!" Krzysiek chodzi i pyta się sam siebie "Jak to się stało?" Oczywiście to wszystko w sensie pozytywnym. Od dawna czysto teoretycznie myślimy o dziecku, mamy wybrane mniej więcej imiona dla co najmniej trójki, ja sobie wieczorami myślę jak to kiedyś (podkreślam: kiedyś) będzie, a tu bach! To kiedyś nagle stało się teraz! Mieliśmy w planach najpierw się do tego przygotowac, wszystko pozałatwiac i dopiero potem zacząc starania ale najwidoczniej Bóg ma całkiem inny plan. Tylko jedno mnie na razie przeraża. To że jeśli coś się szybko nie zmieni to Krzysiek będzie oglądał tylko jak mi brzuch rośnie na skype a ja tak nie chcę. Czuję się całkowicie nieprzygotowana, całkowicie. Ale jednak nigdy nie zapomnę tego uczucia gdy zobaczyłam te dwie kreski. To coś niewyobrażalnie, niewyobrażalnego! Śmiałam się sama do siebie przez 5 minut:D A jak będzie chłopiec to na drugie będzie miał Józef:)

środa, 19 marca 2014

!!!

I tak w święto św. Józefa, patrona rodzin moje życie okręciło się o 360 stopni dookoła dwóch magicznych kresek. Jak to do mnie dotrze to napiszę coś więcej. Czekam do jutra na potwierdzenie testu.

czwartek, 13 marca 2014

Odkrycie

Jakoś Pan Bóg czuwa nad tym wszystkim. Jeszcze żaden z problemów się nie rozwiązał ale już się nimi nie martwię bo najważniejsze że jesteśmy w tym wszystkim razem. Gdy pisałam poprzednią notkę myślałam że jak mąż wróci z pracy to rozpęta się trzecia wojna światowa, albo co najmniej potłucze się moja ślubna zastawa. W końcu cały dzień zacietrzewiałam się w pretensjach gotowa wylac to wszystko co sobie umyśliłam mężowi na głowę. I nie to żeby biedaczek był jakoś winny, po prostu trzeba było zwalic na kogoś winę a w tym to ja jestem dobra. I wiecie co się stało? Zamiast tego armagedonu który się zapowiadał mieliśmy dzień przepełniony miłością i zrozumieniem. I w takich sytuacjach dziękuję Bogu że jednak stworzył mnie takimi ciepłymi kluchami:) Bo moja złośc i rzucanie pretensjami nic by nie dały. Zupełnie nic a wręcz przeciwnie wszystko popsułyby jeszcze gorzej. A tak? Wszystko wyleczyło się samo, wszystko było tak jak powinno byc. I zrozumiałam że to jest właśnie zadanie dla żony: bycie takimi ciepłymi kluchami w trudnych sytuacjach, gdzie chciałoby się trzaskac drzwiami, obrazac się i strzelac focha z przytupem. Dobra żona powinna byc taką ostoją. Nie gderac i pouczac prowokując tym konflikty ale wspierac cichością, troskliwością i zrozumieniem. Nie mówię że ja taką dobrą żoną jestem, wręcz przeciwnie całkiem przypadkiem mi się to zdarzyło, zobaczyłam że owoce z tego dobre ( ;) dzięki Ada)  i stwierdziłam że takim wielkim odkryciem to trzeba się podzielic. Bycie razem w problemach to wielka broń chociaż sama dobrze wiem jak trudno czasem powstrzymac się od złości i obwiniania drugiej osoby. Kiedyś wyobrażałam sobie że małżeństwo to taka droga z dziurami, można powiedziec. Że jest czas że jest super dobrze a potem jest przerwa ( gdzie są kłótnie, nieporozumienia itd.) I ta przerwa to taki drugi, jakby pozamałżeński świat, który trzeba przejśc żeby wrócic do normalności. Te wszystkie problemy wydawały mi się takie straszne, jak taka czarna dziura którą trzeba przetrwac. Może kiedyś tak będzie ale teraz widzę że to nie prawda. Te jakieś nieporozumienia to w ogóle żaden problem. Już nie traktuję dobrych i gorszych dni jako czegoś równorzędnego co wypełnia moje życie po pół. Teraz moje życie składa się tylko ze szczęśliwego małżeństwa na którym od czasu do czasu wyskoczy jakiś pryszcz, czasem większy, czasem mniejszy, czasem może trądzik cały, ale ogólnie wszystko jest do wyleczenia:)
A teraz uwaga! Specjalnie dla was, żeby wam było wygodnie zagłębiam się w tajniki informatyki i wklejam bajerancki link (jak mi się uda) I niech mi ktoś spróbuje nie kliknąc! Zrobi mi się strasznie przykro:(
Kliknij tutaj!

poniedziałek, 10 marca 2014

Wszystko źle.

Wszystko źle, tylko wiosna ładna. A poza tym? Nie mam pracy, nie istnieję w Szwecji, nie wiem jak to zmienic, znikąd pomocy, z kasą krucho a rachunków co raz więcej i jeszcze jakby tego było mało problemy ze zdrowiem. Jeszcze tylko wojny brak i to jak wszyscy wiedzą nie żart :/ I w tym wszystkim pretensje do męża dopełniają czarę goryczy. Pewnie tylko dzisiaj, tylko teraz, bo jak to mąż stwierdził ciepłe kluchy ze mnie i złośc mija mi równie szybko jak się pojawia. Ale jak mam się nie złościc? Myślałam, że w końcu w mojej sprawie coś tu drgnie a tu nic, od urzędu do urzędu, wszędzie odsyłają mnie na inny termin a czas ucieka. Do tego nic nie rozumiem, nie wiem w końcu co i jak mam zrobic, mąż pracuje i nie musi się tym martwic bo u niego firma wszystko załatwia, a ja jak siedzę w domu to i śniadanka i obiadki więc po co coś zmieniac, tylko kasa by się przydała. Wszystko to jakieś zaklęte koło. Nie mogę nic załatwic bo słabo mówię po szwedzku a nie zacznę rozumiec lepiej jak nie będę przebywac z ludźmi, jak chcę to zmienic to muszę załatwic coś w urzędach, ale nie mogę załatwic bo nie rozumiem i tak w koło Macieju. Dzisiaj dajmy na to w ogóle faceta nie rozumiałam, domyślałam się nie z tego co mówił tylko z sytuacji, mówiłam to swoimi słowami i pytałam się czy o to mu chodziło. Ze trzy razy powtarzałam żeby powoli i prostymi słowami a on zamiast powiedziec "trzeba napisac formularz" to zdanie wielokrotnie złożone układał że ani jednego słowa nie mogłam wyłapac. I czy w takiej sytuacji mogę coś załatwic? Poświecę oczami poudaję głupiego i do domu. I czas leci. Może do świąt się uda, ale co z tego jak po świętach nie wracam a właśnie wtedy szanse na prace miałabym największe. Zamiast tego czeka mnie tomografia głowy bo lekarz musi wykluczyc jakiegoś guzka. Dobrze że w to nie wierzę bo bym się jeszcze teraz martwiła jakimiś operacjami. Ale badanie zrobic trzeba bo nie przepisze mi leków a jak mi nie przepisze leków to i o pełnej rodzince mogę zapomniec i nic tylko zapłakac się na śmierc. Dzisiaj przeszło mi przez myśl żeby zostac w Polsce, pójśc na magisterkę i miec wywalone na wszystko bo liczyc mogę tylko na siebie.

A i żeby przynajmniej jeden pozytyw z tego postu wypłynął to zamieszczam link i bardzo proszę wszystkich żeby zagłosowali. Nic nie kosztuje, zajmuje tylko chwilkę więc do roboty.
https://todlamniewazne.pl/inicjatywa,841.html

poniedziałek, 3 marca 2014

Inności

Jak znaleśc granicę między rozsądną szczodrością a skąpstwem? Jak odróżnić asertywnośc od egoizmu i jak pozbyc się poczucia służalczości? Wczoraj byłam jeszcze przekonana o mojej racji, dzisiaj zaczęłam się wahać. Bo chyba przeginam w jedną stronę. Przykład? Wczoraj teściowa podała nam przez chłopaków pączki. Całą masę pączków i faworków. Wiadomo że super długo nie poleżą a miejsca w zamrażalce brak, więc częśc oddałam Maryśce ( Bo wiem że bardzo lubi a ja nie, żeby nie było mąż chlapnął że można jej trochę dac) Jak się potem okazało, mąż był gotowy zjeśc wszystkie... Dalej: jedziemy do kościoła, Maryśka zaczęła się dokładac do paliwa. Przeliczając na złotówki przedostatnio dostaliśmy 50 zł, wczoraj tyle samo tyle że wydałam jej połowę. Mąż zły... A ja chyba jestem naiwna :( Bardzo trudno jest mi wyznaczyc jakąś zdrową granicę tak żebym nie miała wyrzutów sumienia i tutaj zazwyczaj mamy konflikt interesów. Żeby nie było że u nas zawsze tak słodko, że tak we wszystkim się rozumiemy i nie robimy nic innego jak tylko gruchamy do siebie jak dwa gołąbki. Czasem musimy zmierzyc się z naszą innością i bezsilnością z tym związaną. Bo chociaż nie rozumiemy siebie nawzajem to nie możemy nic zrobic i tutaj nie zgodzę się że trzeba rozmawiac. Czasem rozmowa jest tylko naszym egoizmem. Bo nam jest źle i chcemy coś zrobic żeby było jak dawniej, żeby nam było dobrze. Dużo trudniej jest wtedy milczec i starac się zrozumiec i pokochac tą innośc której nie rozumiemy. A cicha miłośc, cierpliwośc i łagodnośc uleczy wszystko. (Dla jasności nie mówię tutaj o jakichś problemach które jednak trzeba omówic) Ale w tym maciupeńkim krzyżu docieniam to jak Pan Bóg nas dobrał. Te nasze inności których nie rozumiemy zlewają się w jedną sensowną całośc. Ja bez mojego męża pewnie już dawno siedziałabym gdzieś zapłakana w kącie bo świat jest zły a ja biedna niezaradna nie umiem sobie w nim poradzic a mojemu mężowi przyda się odrobina kobiecego charakteru. Tylko że już naszym zadaniem jest rozeznanie ile z którego charakteru trzeba wziąśc.
P.S Moje pączki które robiłam w czwartek wyszły raczej średnio. Ciasto rosło jak głupie cały czas do momentu lepienia pączków i smażenia, potem nagle przestało:/ i ciasto było lekko kwaśne:( wie ktoś dlaczego? W przepisie był rum do dodania, ja nie miałam więc dodałam zamiennik ( z przyzwoitości nie napiszę jaki :D)