poniedziałek, 23 grudnia 2013

Życzenia

Post bardzo na szybkiego a i pewnie i tak nikt nie przeczyta bo każdy zajęty świętami, ale tak od serducha chciałabym wam wszystkim życzyć pięknych, spokojnych świąt, bez pośpiechu, nerwicy, przejedzenia:D No i oczywiście abyście nie zapomnieli o tej najważniejszej osobie, która przyjdzie do każdego serca:) Wiem, że trochę mało poetycznie, ale bądźcie pewni że szczerze:) Pozdrawiam

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Prośba o pomoc:)

Post bardzo na szybkiego, bo plany nam się zmieniły i wracamy do Polski jutro. Więc mam masę rzeczy do ogarnięcia:/ Aż sama nie wiem w co ręce włożyć. ( w tym momencie odkryłam że klawiatura mi się naprawiła i mogę wstawiać w końcu "ć"; cudowne uczucie:) Piękną mamy zimę tutaj w Szwecji, wszędzie biało:) Tylko że tutaj nawet ścieżeczki w parku są odśnieżone. Poza tym przez jakiś czas nie będę miała dostępu do internetu więc nie będę mogła was odwiedzać nad czym ubolewam niemiłosiernie, ale mam do was wielką prośbę. Moja koleżanka przeprowadza ankietę potrzebną do jej pracy magisterskiej. Jest anonimowa i dla kobiet które niedawno urodziły, albo urodzą (można wypełniać do marca gdzieś) od 6 tyg. po porodzie do 3 miesięcy. Może macie kogoś takiego w znajomych? Koleżanka musi zebrać aż 200 ankiet więc na prawdę będę wdzięczna za pomoc. Tutaj jest link https://docs.google.com/forms/d/1qggcEvDQe5Z_Q4K8U14S-ITMuw5eUMp7oVrWIRiOL1M/viewform  jakby nie działał to pisac, przed świętami odpiszę:)  Dziękuję, wierzę, że pomożecie a tymczasem życzę udanych przygotowań do świąt:)

czwartek, 5 grudnia 2013

Mikołajkowo, prezentowo, śniegowo...:)

Mam prezent na Mikołajki!:) Nie wierzyłam że coś zrobię bo pomysłów w głowie zero, i tutaj dziękuję Adzie Karolowej za drobną podpowiedź. Nie zrobiłam tego samego, ale dzięki temu wpadłam na coś innego, mianowicie coś w rodzaju kolarza:) Mój mąż ma dużą rodzinę i zanim pojechał do Szwecji wiódł bardzo towarzyskie życie. Wybrałam więc zdjęcia z każdym członkiem jego rodziny, z przyjaciółmi, z bliskimi znajomymi i nakleiłam na dużą tekturę. Myślę, że mu się spodoba:) W ogóle to jeszcze chwila a by mnie zdemaskował, siedzę sobie właśnie i piszę tego posta i słyszę tak jakby chłopaków bus przyjechał (rozpoznaję już po silniku:D) drzwi się otwierają a tam nikt inny jak mój mąż. A chwilę wcześniej wyjęłam z pod łóżka tą tablicę. Dodam jeszcze że pojechał do pracy 15 min. temu. Wpadł tylko na chwilę, wydaje mi się że nie wszedł do pokoju, ale ze stresu nie pamiętam :/ Ale nic, już się nie mogę doczekac jak wróci na poważnie z pracy:) A poza tym w końcu śnieg!! Wiem, że w Polsce jakieś huragany, promy odwołane, a chłopaki wracają w sobotę i się strachają że im też odwołają. Jeszcze z innej beczki to przydarzyło mi się trochę dylematów moralnych z którymi nie wiem co zrobic, ale może nie będę psuła tej optymistycznej mikołajkowej notki, jak się nie rozwiążą to rychło pojawi się następny post. A tymczasem uciekam wysprzątać mieszkanie bo Krzyśka szef nas dzisiaj odwiedzi a i ciasto chciałam upiec ( z proszku oczywiście:))

wtorek, 3 grudnia 2013

Czas na dowartościowanie

Chyba mi się poprawiło:) Chyba stwierdziłam, że i tak, nawet jakbym chciała znaleźć pracę to teraz byłoby to głupotą bo przecież zaraz wracamy do Polski. Od nowego roku wezmę się od razu do roboty. Podstawy językowe jakieś przez ten czas zdobyłam, czyli aż tak bardzo czasu nie zmarnowałam, nauczyłam się gotowac nie tylko obiady z proszku, zrobiłam rozpoznanie terenu. Gdybym została w Polsce i robiła magisterkę, zmarnowałabym dwa pierwsze lata mojego małżeństwa które wolę przeznaczyc na docieranie się, po tych dwóch latach przyjechałabym do Szwecji i musiałabym zmarnowac kolejny rok na naukę języka, poznawanie kraju ( teoretycznie mogłabym uczyc się w Polsce, ale na pewno nie byłoby to tak efektywne jak tutaj, bo cały czas poświęciłabym na studia. Mój humor poprawił się może też dlatego że ostatnio widzę że to co robię w domu uszczęśliwia mi męża. Wczoraj zrobiłam świąteczną dekorację na parapet. Mamy mały pokoik, więc nie mam dużego pola do popisu, ale i tak jest lepiej niż było. Położyłam watę, świeczki, srebrny łańcuch i pomarańcze z goździkami. Naprawdę fajnie wygląda:) No i mąż był zachwycony. Przynajmniej tyle mogę zrobic. Wiem, że organizuję mu tu dom a nie tylko kwaterę do spania. Dom, który zaczyna byc nasz jako nowej, jeszcze może niepełnej, ale rodziny. Nie wróciłabym do Polski chociażby dlatego, że nie pozwoliłabym żeby Krzysiek żył tak jak wcześniej. Żeby jadł byle co, byle gdzie i byle jak przez trzy dni to samo, żeby wracał do domu gdzie jeszcze trochę a zaczęłyby rosnąc prawdziwki i kurki. O nie. Może i mam wyrzuty sumienia, że marnuję czas, że nie pracuję, ale chyba zadowolenie męża jest tego warte. Przynajmniej na razie. A poza tym to już się nie mogę doczekac powrotu do Polski, świąt, odwiedzenia znajomych. Bardzo się stęskniłam, ale już tylko kilka dni:)

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Smętów ciąg dalszy

No i zaczął się adwent. Chciałabym go przeżyć jakoś tak porządnie bo to nasz pierwszy adwent jako małżeństwo. Ale czy się uda? Tyle wszędzie jest rad jak dobrze wykorzystać ten czas, jak wygląda dobry adwent a jak nie powinien wyglądać i tak trochę czuję się zamotana. Wiem, każdy powinien wybrac własną drogę bo to co dzieje się w sercu jest najważniejsze. Ja to wiem, tylko jakoś moje serce nie może się określic. I tak minęła niedziela a ja nie jestem zadowolona z moich adwentowych postanowień. Mam nadzieję że się rozkręcę. Mąż przywlekł mi z lasu choinkę na poprawę humoru. Jak dla mnie to jeszcze nie pora, ale nie chcę mu sprawic przykrości więc ją dzisiaj ubiorę. Z resztą 12 wracamy do Polski. Zaczęłam rozważac jednak możliwośc przeprowadzki. Od nowego roku muszę zacząc szukac pracy, w Kisie to niemożliwe. Czuję się trochę zawiedziona, bo za nim tutaj nie przyjechałam to Krzysiek uparcie twierdził że praca będzie, że szkoła będzie a jak się okazuje nie ma nic. Ale są gdzieś tutaj jakieś farmy warzywne i ponoc tam praca by dla mnie była. W końcu do zbierania warzyw języka znac nie muszę. Więc może przeprowadzka nie jest taka zła. Oczywiście jak wrócę do Polski to jak lawina posypią się pytania o pracę. I już widzę te spojrzenia. Bo przecież powinnam siedzieć w Polsce, jak wszyscy a mąż by za granicą zarabiał. Ale ja tak nie chcę, bo co to za małżeństwo, które widzi się 4 razy do roku? Wczoraj dowiedziałam się też że posiadanie dzieci tutaj to też nie lada wyzwanie. Jak wiadomo podręczniki z parami homoseksualnymi, gender itd a poza tym gdy dziecko jest już nieco starsze to w szkole ma przymusowe rozmowy z psychologami i wypytuje się go o to co dzieje się w domu. Jak dziecko jest cwane to potrafi szantażowac rodziców, że jak mu na coś nie pozwolą to powie w szkole że rodzice go biją. I potem okazuje się że dziecko nie wróciło ze szkoły bo już zostało oddane do rodziny zastępczej. Fajnie prawda? Zapytacie się: to po co jechałaś jak ci się nie podoba? Odpowiem, że miłość mnie tutaj przywiała i tylko ona mnie tutaj trzyma. W dodatku nie wiem dlaczego ale mam czasem nieodparte wrażenie, że Pan Bóg chce żebym tutaj była. Mam nadzieję że nie interpretuję mylnie Jego znaków. Oby od nowego roku coś się zmieniło, cokolwiek, bo siedząc w domu szwedzkiego się nie nauczę. Co z tego że poznałam już podstawy gramatyki, znam dużo słówek, wiem jak sklecic poprawnie zdanie skoro nigdzie nie mogę tego użyc bo żeby rozmawiac trzeba najpierw rozumieć co ktoś mówi do nas. A ja nie rozumiem nic:( A nie będę rozumiec jak nie będę rozmawiac ze szwedami i tak koło się zamyka. Ale dosyc tych smętów. Może to jest właśnie mój krzyż? Może wszystko jakoś się w końcu ułoży? W końcu jeśli Bóg z nami to któż przeciwko nam?

piątek, 29 listopada 2013

źle mi:(

Ostatnio czuję się jak taka szwedzka sosna która rośnie na skale na jakiejś wielkiej górze podczas wiejących tu czasami silnych wiatrów. Tak stoję i stoję i myślę że przeczekam a ten zimny wiatr tnie mnie po twarzy. I tak się zastanawiam czy dalej stoję czy może już bardziej leżę. Jakoś tak wszystko jest na nie w mojej głowie. Nie ma sensu wstawac rano, bo po co? Dzień będzie identyczny jak poprzedni. Mogę się uczyc, ale po co? Tyle czasu na to poświęciłam a i tak nie potrafię z nikim porozmawiac. Nic nie rozumiem, wszystko na darmo. Sprzątac? A po co? i tak 5 minut po powrocie chłopaków będzie taki sam syf. Może święta? Aby zdążę się ucieszyc na ich myśl a mój mózg wrzeszczy "Głupia! nie ma na co czekac bo ledwo wrócisz do Polski a już będzie po świętach, za chwilę obudzisz się i będzie po Bożym Narodzeniu" Będzie masa spraw, wszyscy będą coś chciec i będą miec pretensje że nie ma cie akurat w tym miejscu, akurat w tym czasie. Wszystko minie nawet nie zauważysz kiedy" I trzeba będzie wrócic. A co mnie tutaj czeka? Nic. Już pozbyłam się złudzeń że znajdę pracę Kto mnie zatrudni jak ja nic nie rozumiem i nigdy nie pracowałam? W tym małym miasteczku dobrze żeby dla szwedów pracy starczyło. To może dzidziuś? Tja... może w Polsce, ale nie tutaj. Jedyne co mnie tutaj czeka to nowy odcinek "Dlaczego ja?" Mam nadzieję że ten mój stan szybko minie. Ja na prawdę się staram nie poddawac, szukac jakiś pozytywów ale mój mózg w ogóle nie chce ze mną współpracowac. Czego bym się nie złapała to głos w głowie za raz mi to niszczy. Nie mam się dla kogo starac bo nikogo tu nie mam, cały czas sama, sama, sama, rano sama, w południe sama, wieczorem sama:( Jeszcze jak na złośc dzisiaj piątek a co piątek ktoś robi imprezę w bloku. I tak sobie słucham jak to ludzie mogą się świetnie bawic...

poniedziałek, 25 listopada 2013

Był sobie pech...

Dzisiaj będzie o czymś takim co nazywa się pech. Ale na samym początku pochwalę się moim kolejnym wędkarskim sukcesem: Szczupak, 2,2 kg,72 cm :):) w sobotę mąż wrócił wcześniej i się wybraliśmy na jeziorko, on oczywiście złapał dwa jeszcze większe, jeden nawet miał 3,6 kg :) Zachęceni tak udanymi połowami postanowiliśmy wybrac się również w niedzielę po południu. Późno wróciliśmy z kościoła więc śpieszyło nam się bo o 16 już jest ciemno a chcieliśmy trochę popływac. Niestety wraz z wyjściem z domu nasz wyjazd przybrał imię pech. Czasem dopada nas taki czas kiedy wydaje nam się, że wszystko dookoła czeka tylko żeby nas zabic, przewrócic, albo zrobic bardzo niemiłego psikusa. Niedzielne popołudnie było najlepszym tego przykładem. Gdy wyjechaliśmy z pod bloku przypomniało nam się, że nie wzieliśmy paliwa. Trzeba było się wrócic. Gdy już wzieliśmy paliwo i znowu wyjechaliśmy to w tym samym miejscu co wtedy przypomniało nam się że nie wzieliśmy torby z woblerami. Znowu trzeba było się wrócic. W międzyczasie mało co nie wpakowaliśmy się pod inny samochód. W końcu udało nam się dotrzec na miejsce. Niezrażeni drobnymi komplikacjami wypakowujemy sprzęt na łódkę. Już prawie wszystko zniesione, Krzysiek wyciąga ostatnie rzeczy z bagażnika, po czym zamyka klapę i idąc w stronę łódki rzuca od niechcenia: "Słonko mam nadzieję że masz kluczyki?" Ja się odwracam, a tam tylko smycz wystaje z zamkniętego już bagażnika. Oboje w tym momencie przeszliśmy zawał i śmierc kliniczną. Kluczyki zatrzaśnięte w samochodzie, my 25 km od domu a do tego żadne z nas nie wzięło telefonu. Oczywiście ja je położyłam w bagażniku, ale dlatego że mojemu kochanemu mężowi zebrało się na żarty. W każdym razie od razu żartów nam się odechciało. Chyba potraficie wyobrazic sobie dramat sytuacji? :D Na szczęście mój mąż nie jest w ciemię bity a i nasza kochana Honda jest niezastąpiona (i na szczęście ma swoje lata) Najpierw próbował wyszarpnąc. Prawie się udało. Wyszły wszystkie klucze oczywiście oprócz tego do samochodu. Druga operacja została przeprowadzona za pomocą szczypcy wędkarskich. Odginając nożem klapę, próbował szparką ten nieszczęsny kluczyk wyciągnąc. W końcu się udało, ale wystarczyłoby żebym położyła te głupie klucze gdziekolwiek indziej  w tym głupim bagażniku a zaiwanialibyśmy jak małe samochodziki na piechotę szukac jakiejś podwózki. Nie było nam też dane osłodzic sobie tych traumatycznych przeżyc udanymi łowami. Na jeziorze była fala a do tego było tak zimno, że szybko zdecydowaliśmy się wrócic. Tak też zakończyliśmy nasze wędkarskie wyczyny tego dnia:/ Piątek 13 przy takim czymś to może schowac się do kąta i ssac kciuk:/

piątek, 22 listopada 2013

Relacje z naukowego frontu:)

Jak na razie trzy dni planowej nauki za mną (niestety czwartek mi odpadł z przyczyn wyższych, chociaż jeden rozdział z gramatyki udało mi się zrobic) I muszę przyznac jestem mocno zadowolona. Oczywiście plan przeszedł drobne modyfikacje, bo w praniu okazało się, że potrzebuję np zwrócic uwagę na jakiś problem o którym nie wiedziałam, że muszę coś powtórzyc, albo zmienic formę cwiczen. Trzymam się za to czasu. Tak samo, zrezygnowałam z ostatniej godziny, która jednak jest w rezerwie. Zaczynam zawsze od 8.00 co trochę mnie zdyscyplinowało bo nie śpię już do 8.30 :D Na zewnątrz jeszcze ciemno a ja zaczynam gramatykę. Z minutnikiem ustawionym w telefonie dziobie równe 45 minut. Potem 45 minut wypisywania słówek i słuchania płyty i 45 minut uczenia się tych słówek które wypisałam. Z tych trzech 45-minutowych lekcji nie rezygnuję. Potem w planie mam jeszcze konwersację z szafką nad zlewem. Z uwagi na to, że mój rozmówca nie jest zbytnio wylewny czas lekcji sobie skracam gdy uznam że już wszystko co chciałam powiedziałam. I na tym zazwyczaj kończę. Czasem jak Krzysiek wróci i siedzi przed kompem to coś tam sobie powtarzam. Tak przynajmniej wygląda szwedzki. Dzisiaj miałam za to portugalski i tutaj wyglądało to troszkę inaczej bo jakby nie było jakiś tam poziom już mam więc i planowanie jest trochę bardziej skomplikowane. Ale to był ostatni moment na wznowienie nauki. Jeszcze trochę a moje 3 lata nie powiem co by trafiło. Nie powiem wymaga to trochę samozaparcia, za każdym razem jak wyprawię Krzyśka do pracy pojawia się myśl, "może sobie dzisiaj odpuszczę... tak bym sobie jeszcze pospała.." ale trzymam się. Mam nadzieję że jak najdłużej bo to na prawdę dużo mi daje, szczególnie teraz gdy jest tak strasznie buro za oknem i prawie cały czas trzeba świecic światło w domu. Trochę jeszcze męczy mnie myśl, że za mało, że można więcej, ale może jak się rozkręcę to sobie coś dołożę. Na pewno nie marnuję aż tyle czasu co wcześniej. A i pochwalę się, wczoraj zrobiłam karpatkę. Co prawda z pudełka ale to i tak dużo:D Teraz kończę, ale jak mi się nie odwidzi to niedługo kolejny post:)

poniedziałek, 18 listopada 2013

Pomysł

Podzielę się z wami moim nowym pomysłem:) Też trochę dlatego, że jakby mi się odwidziało to wstyd mi będzie się przyznac:D Dotknięta wczorajszym czytaniem, tym o pracy, stwierdziłam, że za bardzo się tutaj opierniczam. Jeśli bym studiowała to co innego, to pewnego rodzaju praca. A czym jest studiowanie? Uczeniem się. Doszłam do wniosku, że mogę udawac że studiuję, tyle że w domu, bez tych wszystkich ludzi którzy mi krzyczeli nad głową że mam się nauczyc tego i tamtego, chociaż wiedziałam że do niczego mi się to nie przyda. I takim to sposobem, zrobiłam sobie plan zajęc, może bardziej szkolny a nie studencki, bo z zajęciami trwającymi 45 min. od godz. 8.00 do 13.00 może za obficie nie jest ale zostawiłam sobie zapasik na sprzątanie, robienie obiadku i odmawianie nowenny. W grę wchodzą trzy języki, jeden dzień hiszpański, jeden portugalski i trzy dni szwedzki. Każdy dzień podzieliłam sobie na to, co najbardziej mnie interesuje, lub jest potrzebne, czyli np godzinka na gramatykę, godzinka na tłumaczenia itd. Przewidziałam sprawdziany (które sama sobie ułożę:)) i takim to sposobem zaczynam od jutra. Dopuszczam możliwe poprawki, ale mam nadzieję że wytrwam w tej samodyscyplinie. Trzymajcie kciuki:)

sobota, 16 listopada 2013

Samotnie...

Był sobie bardzo dobry czas, a teraz zjeżdżam sobie z tej radosnej górki po linii pochyłej w dół. Ale tylko troszkę, tak ciut ciut. Bo jakoś mi się tęskni, bo jakoś tak smutno, bo jakoś tak wszystko denerwuje. Oczywiście teraz moje złe humory są bez porównania mnie dotkliwe niż kiedyś, bo wiem, że to nie dlatego, że dzieje się coś złego, tylko dlatego że słońca nie ma, że hormony się zmieniają, że ciśnienie nie takie. To bardzo ułatwia sprawę, bo akceptuję te gorsze chwile tak jak deszcz za oknem, może przyjemne nie jest ale jest potrzebne i tak po prostu musi byc. Ostatnio zauważyłam, że brak mi kogoś, kogokolwiek, od pewnego czasu rozmawiam tylko z mężem albo z Maryśką, z czego rozmowa z mężem wiecie na czym polega. Przytulam się i mówię że mi smutno, z nadzieją że popaplam sobie jak to baba lubi, ponarzekam, wyleję całe moje smutki i wytrę nos w jego koszulkę, ale facet jak to facet, jak kobieta przychodzi do niego z problemem to on zamiast słuchac, to będzie starał się ten problem rozwiązac. I tak usłyszę, że może wolne sobie weźmie na sobotę i pojedziemy do miasta, że może chcę przez skype z moją świadkową pogadac itd. Nie powiem, rozczulające to jest. Ale żeńskie grono czytelniczek zapewne wie o czym mówię. Do tego potrzebna przyjaciółka, ktoś z kim można całą noc przegadac, ewentualnie przy winku, na tematy o których facet nie ma pojęcia, omówic całą sferę emocjonalną, wylac z siebie wszystko co kisi się gdzieś tam w środku i to od dawna. Mam Maryśkę raz w tygodniu, to sobie gadamy o serialach, ale to też nie to, różnica wieku między nami to jakieś 40 lat i chociaż dobrze czuję się w jej towarzystwie przyjaciółki na siłę z niej nie zrobię:/ I tak z tej żałości i samotności znowu chcę zacząc uciekac w świat moich opowiadań, chociaż wiem, że to nie jest dobry pomysł, odkąd zaczęłam się nad tym zastanawiac już widzę negatywne skutki, chociaż nawet nie zaczęłam.  Jedyny pozytyw jaki wypływa z mojego siedzenia w domu to fakt, że zaczęłam porządnie brac się za języki i tak po szwedzku zaczęłam już poprawiac męża i wyszło na to, że to ja go uczę, szczególnie gramatyki, on lepiej się dogada ale bardziej niepoprawnie, a ja rozgryzłam już czasy i słownictwo z każdym dniem jest coraz bogatsze i w końcu wzięłam się też za hiszpański i uczę się w dwóch językach, słówko szwedzkie, polskie i hiszpańskie. Do tego zaczęłam czytac hiszpańskie bajki dla dzieci. Czytam wszystkie możliwe artykuły z Deonu i tak zaczęłam miec dużo do powiedzenia w sprawach religii, polityki i życia społecznego, szkoda tylko, że nie mam z kim tego podzielic:/ ale już niedługo do Polski. A i oczywiście przytyłam chyba w końcu, w sumie od siedzenia całymi dniami i jedzenia dwóch obiadów to nie ma się co dziwic że dupa rośnie, niedługo będę musiała wymienic garderobę.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Od patriotyzmu, przez rodzinne imprezy po trudne decyzje...

Dzisiaj 11 listopada a ja tutaj czuję się jak jakiś przeniewierca. Krzysiek w pracy, dla mnie dzień jak każdy inny. Kiepska ze mnie patriotka. Kiedyś byłam przeciwna wyjazdom za granicę, uważałam, że miejsce Polaków jest w Polsce, wydawało mi się, że jak ktoś chce to da radę pracować w kraju. O jaki los jest przewrotny. Sama z siebie pewnie bym w życiu nie wyemigrowała, ale czego nie robi się z miłości? Połowa mojej wsi gdzieś wyjechała, ten do Niemiec, ten do Holandii inny znowu do Szwajcarii a na wsi same dziadki i babki zostały. Już nawet niedługo nie będzie komu majówek pod figurą odprawiać. Smutne to. Smutne że sama się także do tego przyczyniam. I tutaj moje życie trochę rozminęło się z ideałem. Nie jest źle, ale wiadomo, tęskni się za domem, za maminym schabowym na niedzielę, za zapachem ciepełka gdy pierwszy raz jesienią napali się w piecu. Istnieje jeszcze kwestia różnic między moją rodziną a męża. U niego jest zawsze tak rodzinnie, wszyscy ze wszystkimi się znają, odwiedzają się gromadnie, pamiętają o swoich imieninach i urodzinach, robi się wielgachne imprezki na chrzciny, rocznice, stypy... a u mnie? Bliski kontakt utrzymujemy tylko z naprawdę bliską rodziną. Niespodziewani goście w domu nie są mile widziani a świętowanie ogranicza się do wędliny i bigosu na stole. Takie trochę dwa różne światy. Jak byłam mała to zawsze sobie powtarzałam że u mnie w domu będzie inaczej, właśnie tak jak u męża. A teraz, gdy już mogę wziąśc sprawy w swoje ręce, powielam rodzinne nawyki. Próbuję to zmienic, ale to jakoś wybitnie ciężko mi wychodzi. Czuję że wyssałam to z mlekiem matki i nie da rady mojej gościnnej opieszałości wyplenic. Dobrze chociaż że dajemy radę się tutaj pouzupełniac. Krzysiek stara się okiełznac moją zdziczałośc, zawsze wie kiedy co wypada zrobic, kiedy kogo odwiedzic a ja to trochę temperuję bo inaczej przestalibyśmy miec własne życie. Może tak ma byc? Chociaż wolałabym żeby nasze dzieci nabrały nawyku rodzinnych spotkań przy stole. Ale jak mają ich nabrac jak za granicą siedzimy? W dodatku na horyzoncie pojawiła się wizja podejmowania bardzo trudnych decyzji w niedalekiej przyszłości. Krzysiek stara się przejśc na stałą umowę, co dodatkowo ukróci nasze wizyty w Polsce ale da nam większe możliwości i ułatwi planowanie rodziny. Zdecydowaliśmy się wstępnie na kupno domu. Na początku mieliśmy wynajmowac bo nie wiedzieliśmy jak długo zamierzamy zostac, ale to trochę wywalanie pieniędzy w błoto. Lepiej zacisnąc pasa i zamiast płacic wynajem, spłacac mieszkanie które będziemy mogli wynając nawet ja wrócimy do Polski. Może to będzie nasza jedyna emerytura. Kolejna sprawa- wizja przeprowadzki, którą tak się przejęłam że dwie noce płakałam do poduszki. Bo wraz ze stałą umową, pasowałoby żebyśmy mieszkali blisko pracodawcy Krzyśka. Czyli w całkiem innym mieście. A ja tutaj dopiero zaczynam się zadomawiac, codziennie na to pracuję, cieszę się z każdej nowej osoby która mi powie hej! w sklepie. To na prawdę dużo mnie kosztuje i miałabym zaczynac wszystko od nowa? Załamałabym się. W dodatku pani Maria. Jak się wyprowadzimy ona zostanie całkiem sama, nie będzie miała z kim jeździc do kościoła. Po prostu same negatywy. A nie chcę też rzucac Krzyśkowi kłód pod nogi. Na razie powiedział, żebym się nie martwiła bo się nie wyprowadzimy ale nie wiadomo jak to będzie. Jak na razie wiem jedno, dopuki jesteśmy razem to nawet armagedon nie jest straszny:) A wy co o tym wszystkim myślicie?

środa, 6 listopada 2013

Iść ciągle iść w stronę słońca...

Zakochałam się!!! Jakoś tak nagle, jakoś niespodziewanie, chociaż 108 dni temu, zakochałam się jakby wczoraj, jakby dziś rano, jakby w tej chwili. Zakochałam się w dniu mojego ślubu, zakochałam się bez pamięci w moim mężu i co jest najfajniesze wiem na pewno, że to ten jedyny:) Nie, jest jeszcze coś o wiele fajniejszego. To fakt, że to dopiero początek, że wszystko dopiero się zaczyna, że tyle pięknego jeszcze przed nami, tyle możliwości. Niech sobie inni po ślubie jadą po linii pochyłej w dół, my pędzimy do góry, do samego nieba! Z dniem ślubu mój mąż stał się największym ideałem mężczyzny o jakim mogłam śnic, wszystko co wcześniej mi przeszkadzało ulotniło się w jakiś magiczny sposób. Każdego dnia dziękuję Panu Bogu że nie zrobiłam tego głupstwa i nie uległam wątpliwościom. Pamiętam, jak często miałam myśli typu: Nie będziemy przecież rozstawac się przez skype. Poczekam aż wróci do Polski na Wielkanoc wtedy zobaczymy. Wielkanoc mijała, Krzysiek znowu wyjeżdżał a mnie znowu nachodziły wątpliwości. To nie ten, jakiś ten nasz związek nie taki, zero zakochania, przecież to inaczej powinno wyglądac, namiętnośc powinna w nas płonąc jak dziki ogień, poczekam do wakacji i zobaczymy. I tak zleciała nam cała nasza znajomośc, okres narzeczeństwa tylko ze potem doszły inne argumenty "Teraz ci się odwidziało? Jak już sala zaklepana i zaliczki wpłacone?" Pół roku przed byłam wręcz pewna że to nie ten, oczywiście wszystko mijało jak był przy mnie. Po prostu rozstania tak na nas wpływały a ja myślałam że to jakaś grubsza sprawa. Ale to dobrze. Wolę byc zakochana teraz:) Pan Bóg sprezentował mi takiego męża że mucha nie siada. Męża z którym mogę założyc prawdziwą rodzinę, męża któremu zależy na budowaniu małżeństwa tak samo jak i mi. Może dlatego tak nam dobrze ze sobą. Od początku traktujemy nasz związek jako budowanie czegoś mega. Oboje mamy ideały w głowie, które wcielamy w życie. Czasem jak leżymy w łóżku słyszę: Słonko wiesz, chciałbym żeby w naszym domu było tak i tak, rozmawiamy o tym, przypominamy sobie nawzajem co ustaliliśmy, jaki jest ten nasz idealny dom do którego dążymy. Wszystko jest takie jakie chcemy żeby było. Nie wzdychamy myśląc: Jak ja bym chciał/a żeby było tak i tak... od razu o tym mówimy i działamy. Wydaje mi się, że dopóki nie przestaniemy ze sobą rozmawiac, wszystko będzie dobrze. Problemy są zawsze tam gdzie nie ma rozmowy. A teraz jest cudownie. Oczywiście poprzedniej notki nie cofam. Przygotowuję się na jakiś gruby problemowy kaliber. Zasadzę się i będę czekac na próbę naszej miłości a kiedy w końcu ten czas przyjdzie to ja będę gotowa i załatwię drania od ręki :D Ale jak na razie każda chwila cudem jest:)

sobota, 2 listopada 2013

Normalne czy nienormalne?

Pewnie zauważyliście że ostatnio często piszę o tym, że jestem szczęśliwa w małżeństwie, że mam wspaniałego męża i ogólnie że dobrze jest. No i teraz się zaczęłam zastanawiac czy aby na pewno wszystko ze mną w porządku. Czasem łapię się na tym że czekam na jakąś próbę, na jakiś kryzys z którego majestatycznie wyjdziemy z podniesionym czołem a tu nic. Mąż pracuje, ja sprzątam i robię mu obiad, szanujemy się, spędzamy razem czas, rozmawiamy... nawet jak jakiś problem zacznie się rysowac na horyzoncie to ubijamy dziada zanim się na dobre rozwinie. Ta ostatnia kłótnia o której pisałam? Już nawet nie pamiętam. Czasem mi się przypomina, serce mnie zaboli, ale gdzieś tam daleko to wszystko zostało, jakby nie nasze. Wszyscy mówią że zakochanie jest fajne a po ślubie klapki z oczu spadają. A mi się wydaje że klapki mam teraz. Wręcz wydaje mi się, że wtedy nie byłam wcale zakochana za to jestem teraz. To nie jest normalne przecież. Mózg mi podpowiada że pierwsze talerze już się powinny potłuc a tutaj cisza. I tak się zastanawiam kiedy będzie ten spektakularny koniec. Że teraz mi tak dobrze i taka jestem mądra a jak przyjdzie co do czego to nagle wszystko się skończy i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki obudzę się w łóżku w papilotach na głowie i z wałkiem pod poduszką z mężem pijakiem obok. Męża też nie mam normalnego, jakiś taki za idealny? Kosmici go podmienili? Jak mi czasem opowiada, jaki był wcześniej to czasami aż nie mogę uwierzyc. A teraz? Do kościoła co niedzielę, to on dba o codzienny różaniec, sam czyta czytania z dnia, kwiatki na każdą okazję. Ja się pytam co się dzieje? Czy ja się może zabłąkałam w jakimś śnie i nie mogę się dobudzic? Albo jakiś ukryty potwór w nim siedzi i niedługo wylazie? Nie, to wszystko z pewnością nie jest normalne:/

wtorek, 29 października 2013

Dobre i złe

Do jakiejś pół godziny temu miałam świetny humor, dużo fajnych rzeczy się zadziało i w ogóle ale wystarczył jeden człowiek i mój humor jakby się ulotnił. Już wiem co jest moim głównym problemem. Czuję się winna za to, że ktoś jest gburem, że ktoś nie chciał mi pomóc, że spotkałam kogoś mało sympatycznego to wszystko jest moja wina i mam wyrzuty sumienia jakby to moja osoba sprowokowała to, że ktoś jest taki jaki jest. To jest okropne i baaardzo utrudnia mi życie. Sami wiecie jakie wyrzuty sumienia mogą byc dręczące. Jeszcze z jakiejś banalnej sprawy. Poza tym czuję się winna że istnieję. Jakbym miała mniej praw niż inni ludzie. Chyba najlepiej czułabym się w czasach niewolniczych. Łańcuch na szyję i może wtedy znalazłabym swoje miejsce. To też utrudnia mi życie, bo chodnik jest bardziej innych ludzi niż mój, bo ja to tylko jestem gościem wszędzie. Bo inni mogą korzystac ale ja nie, albo tak nie bardzo, żeby przypadkiem nikt nie zauważył, bo może się krzywo spojrzy i znowu to ja będę się czuła winna. Najbezpieczniej jest w domu, we własnym pokoju. Tylko jak się nie odważę nie spotkają mnie też te dobre rzeczy, chociaż nawet z tych dobrych czasem nie umiem się cieszyc bo się zastanawiam czy nikt sobie niczego nie pomyślał. Np wczoraj żona szefa Krzyśka zabrała mnie na wycieczkę. Najpierw zjedliśmy u niej w domu obiad, w ogóle tak się przygotowała, że szok, zrobiła łososia z ziemniakami i sałatką i takim dobrym sosem. Potem pojechaliśmy do jej mamy do Vadsteny, wypiliśmy herbatę, zjedliśmy ciasto i zaczęły oprowadzac mnie po mieście. Znajduje się tam klasztor i katolicki kościół, pomimo że nie są katolikami bardzo im zależało żebym ja mogła pójśc do kościoła się pomodlic i nawet weszły ze mną. Niesamowicie miłe doświadczenie. Therese jest najsympatyczniejszym człowiekiem jakiego w życiu spotkałam, jej się po prostu nie da nie lubic i bardzo się o mnie troszczyła. I tu się pochwalę: dałam radę porozumiewac się po szwedzku. Cały ten dzień przegadałyśmy na różne tematy. Czasem pomagałam sobie hiszpańskim bo Therese się uczy, ale to i tak wielki postęp bo przecież dwa miesiące temu nie rozumiałam ani słowa. A teraz potrafię używać czasu przeszłego i przyszłego (ale tylko podstawowe formy) i mniej więcej potrafię powiedziec to co chcę. I rozumiem jak ktoś mówi dostatecznie wolno i rozdziela słowa. A dzisiaj jak byłyśmy w sklepie z panią Marią spotkaliśmy jakiegoś faceta i po raz pierwszy nie bałam się mówic, okazało się że zna portugalski bo jego żona jest brazylijką ale oczywiście jak chciałam zabłysnąc znajomością portugalskiego to miałam w głowie same szwedzkie słówka. I już świat wydał mi się taki piękny, dobry, a ludzie tacy mili, ale czar prysł niestety...
Ale odbiegając od tematu chciałam się was jeszcze zapytac co sądzicie na temat facebookowej akcji która jest katolidzką odpowiedzią na Halloween, polega na tym, żeby w okresie Wszystkich Świętych zamiast swojego zdjęcia profilowego ustawic podobiznę jakiegoś świętego. Ja powiem szczerze na razie to trafię. Pomysł mi się podoba ale tak mi coś w sercu woła: nadgorliwośc. Co o tym sądzicie?

czwartek, 24 października 2013

Ateista

Pierwszy raz zdarzyło mi się, że ateista był dla mnie prawdziwym dowodem na istnienie Boga. Zaskakujące, że ktoś tak anty, mimowolnie staje się narzędziem w rękach kogoś w kogo nie wierzy, nawet samo to jest już dla mnie dowodem. Nigdy nie przestanę zachwycac się tą Bożą mądrością i Jego wolą w naszym życiu. Bo lepiej byc całkowicie zimnym niż letnim. Nie popieram tutaj absolutnie ateizmu, ale czasem wydaje mi się, że zdeklarowana niewiara w Boga jest lepsza niż udawany katolicyzm który ani ziębi ani grzeje zdeklarowanego wierzącego. Bo wtedy jest się jak listek na wietrze, jest się tam gdzie akurat zawiał wiatr, niby fajnie a w środku jest się martwym i tylko się czeka na zgnicie w ziemi. Bóg tego nie chce. Albo w lewo albo w prawo, nie ma żadnego stania po środku. Swoją drogą uczę się większej tolerancji, ale nie takiej o której trąbi się naokoło. Tolerancja według mnie to akceptowanie człowieka takim jakim jest i patrzenie na niego jak na chodzący cud świata ale mówienie wprost o złym postępowaniu i tym co jest grzeszne, oddzielając te dwie sfery: człowiek- czyny. To nie jest proste. Szczególnie gdy do głowy wkrada się myśl, że tylko ja mam rację. Pewnie czasem widać to w moich notkach. Ale cóż różni są ludzie a praca nad sobą jest wymagająca i zajmuje trochę czasu. Jeszcze trochę muszę w życiu zobaczyć żeby poznać różne punkty widzenia, różne sytuacje, nauczyć się bardziej kochać ale nie zatracić równocześnie poglądów i zasad. Bo dzisiejszy świat potrzebuje odwagi, zasad i zdecydowania w co się wierzy.

poniedziałek, 21 października 2013

I po urlopie...

No i urlop w Polsce zleciał jak jeden dzień. Nie powiem, fajnie było. Dużo lepiej niż jak Krzysiek przyjeżdżał przed ślubem. Wszystko zaplanowane, spisane na kartce, prawie obyło się bez dobrze nam znanej nerwówki. Współpracowaliśmy i to najważniejsze. Udało się wszystko załatwic i w urzędach i przy zakupach. Troszkę mało czasu dla rodziny ale nie dało się inaczej tego rozwiązac. Oczywiście trzeba było się zderzyc z oburzeniem pewnych osób ale i tutaj jakoś lepiej oboje to znieśliśmy. Uczymy się życ jako samodzielna jednostka a nie jak córeczka i syneczek, co jak wiadomo nie każdemu może się podobac:) Nabrałam nowych sił, nowego zapału do działania i energia i optymizm mnie rozpierają:) Przypomniało mi się, jakie miałam wątpliwości przed ślubem, że może to nie ten, że chyba się pomyliłam a teraz? Wiem już na pewno, że trafiłam w dziesiątkę. Mój mąż to najwspanialszy mąż na świecie i z nikim innym nie byłoby mi tak dobrze. To był ten i musiał byc ten i koniec:) Czuję że jestem w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie i czuję, że to jest dobre. I dziękuję Bogu za moją codziennośc, za każdy moment bo wiem, że to ma sens. A nasz małżeński cel to byc takim małżeństwem żeby wszystkim kapcie pospadały:D Poza tym co raz częściej myślę o dzidziusiu:D Wszystkie znajome wkoło zaciążyły albo juz urodziły a my jak zwykle na ostatku:D Ale spokojnie na razie ta myśl sobie leżakuje i dojrzewa co bardzo mi się podoba. Bo przynajmniej wiem, że decyzja będzie świadoma, przemyślana a ja w miarę przygotowana psychicznie do podzielenia się moim brzuchem z nową istotką. Chciałabym także to jakoś omodlic bo jak wiadomo początki są najważniejsze:) Na razie czekamy, chociaż temat powiększenia rodziny co raz częściej staje się obecny, wiemy już też, że pojawi się konflikt w wyborze imienia. Odkąd się poznaliśmy znaliśmy imiona dla dziewczynek no a przy chłopczyku będzie bój:D Z innej beczki: wczoraj byłam pierwszy raz na polskiej mszy. W dodatku przygotowywaliśmy poczęstunek. Oczywiście ciasta nie upiekłam, poprosiłam teściową i przywiozłam ciasto z Polski. Fajnie było. Bardzo fajny ksiądz, jak dla mnie przyszło dużo ludzi. Miło. Ogólne podsumowanie: Jest dobrze i będzie nadal co by się nie działo:)

poniedziałek, 7 października 2013

Lekcja nr 2

Nie wiem co napisac a wiem, że coś muszę bo mi źle i nie mam z kim o tym porozmawiac. Weekend był jednym z najokropniejszych dni jakie przeżyłam z moim mężem. Dużo złego się stało i nie wiem co z tym teraz zrobic. Staram się zapomniec, ale nie wychodzi. Nie myślcie sobie, że jakaś straszna tragedia się stała. Nikt nikogo nie zabił, rozwodu też nie będzie. Ale zadziało się za dużo jak dla mnie. Za dużo łez jednej nocy, za dużo strachu, złości, smutku wszystkiego, za dużo smrodu który krąży wokoło. Czuję się winna, jest mi wstyd, chociaż nic nie zrobiłam, ale czym dłużej nad tym myślę tym zastanawiam się czy aby na pewno? Bo gdyby mnie tam nie było,sprawy mogłyby się potoczyc całkiem inaczej. Coraz częściej wydaje mi się, że przynoszę pecha moją obecnością. Nie wierzę w pecha ale jak nazwac to że przeze mnie wszystko się psuje? To też kolejna lekcja dla naszego małżeństwa. Już druga. Tą przeszliśmy z wielką pomocą Maryi. Nadal przechodzimy, ale gdyby Bóg nie zainterweniował tak jak zainterweniował mogłoby się skończyc źle. Gdy na mszy powierzyłam Mu tą sytuację, nie spodziewałam się takiego obrotu sytuacji. Nie spodziewałam się, bo w moim sercu był tylko żal, nie chciałam nic z tym zrobic, nie chciałam przebaczyc. I z tym całym zapasem negatywnych emocji przyszłam do kościoła z nadzieją że tylko tam może się coś zmienic. Wychodziłam stamtąd ze łzami, ale już nie ze smutku ale ze wzruszenia. Mąż mnie całkowicie rozwalił tym co zrobił. Trafił dokładnie tam, gdzie ja potrzebowałam jego określenia się. On nie mógł o tym wiedziec. A jednak Pan Bóg zaprowadził nas w takie miejsce gdzie nie zdążyliśmy wybudowac pancerza ochronnego. Teraz wiem, że to co się wydarzyło, już nigdy się nie powtórzy bo pilnuje tego Maryja. Wiem też, że cokolwiek by się nie działo Ona nam pomoże. Sielanka wprawdzie z dnia na dzień nie nastąpiła. Jest ciężko i pewnie jeszcze przez jakiś czas będzie, aż wszystko się nie zagoi a burza całkowicie nie ucichnie. Jeszcze długo będzie mnie kłuło w środku, ale nie mogę zapominac że teraz jestem przede wszystkim żoną i czasem muszę schować mój ból do kieszeni i stanąc po stronie męża, byc dla niego oparciem. To chyba miała na celu ta lekcja. Chociaż naprawdę dużo bym zapłaciła żeby jej nie było.

poniedziałek, 30 września 2013

Jak przejrzałam na oczy

Jakoś mi się dzisiaj na facebooczku napatoczył filmik z głosowania na temat ustawy aborcyjnej. Nigdy nie oglądałam żadnego głosowania i raczej nie interesował mnie ten cyrk, ale dzisiaj myślę sobie: a co tam, zajrzę. No i emocje do tej pory mną takie targają, że aż mi wstyd przed Panem Bogiem, że się taki brak miłości do bliźniego we mnie objawia. Katolik powinien byc oazą spokoju i nie dawac się sprowokowac, wszak zło tylko miłością można zwyciężyc. Ale coś na ten temat muszę napisac, muszę bo jestem Polką, bo Polska to mój kraj i chcę się tu publicznie ukajac za brak zainteresowania, za brak modlitwy za tych zbłądzonych człowieków. Do tej pory oglądałam te wypucowane twarzyczki na plakatach wyborczych i moja wiedza na tym się kończyła, głosowałam na te partie na które przykazali rodzice, nie odróżniając SLD od PSL. Mniej więcej wiedziałam, że prawica jest dobra a lewica zła. Dzisiaj przejrzałam na oczy i ja się pytam KTO DO CH......Y RZĄDZI NASZYM KRAJEM??!! CO TO SĄ ZA LUDZIE?! ludzie którzy mówią "pozwólmy zabijac!" którzy uważają się za Boga decydując o tym kto ma a kto nie ma prawa do życia, którzy nie mają nawet sensownych argumentów i którzy zachowują się jak tłuszcza na igrzyskach w Rzymie,  którzy swoim widzi mi się gotowi są skazac kogoś na śmierc. Ja się pytam czy to jest postęp? Jak tak, to ja dziękuję, wychodzę. Na końcu podam link, polecam obejrzec chociaż pierwsze 15 minut. Nie oglądałam całego bo po 20 minutach dostałam palpitacji serca. Jak naszym państwem mogą rządzic osoby, które przedstawiają tak bezsensowne argumenty. Kobieta ma prawo decydowac? A dlaczego to dziecko nie ma? Ono nic nie zawiniło a kobieta chyba była świadoma że skoro jest kobietą to może zajśc w ciąże. Czy to nie jest logiczne? Chciałam tutaj wypisac więcej argumentów, ale jak się zaczęłam zastanawiac, to tyle ich jest że nie ma sensu się w to bawic, z resztą większośc czytelników bloga jest osobami wierzącymi i do niczego nie trzeba ich przekonywac. Przy tych obradach podano dane że chyba ok 70% obywateli chce zakazu aborcji. Po głosowaniu widac że obecny rząd ma głęboko w dupie zdanie obywateli. Już się nie mogę doczekac końca kadencji (bo chyba jest jakiś koniec prawda? Po iluś tam latach? Wybaczcie mi moją ignorancję, człowiek do pewnych decyzji musi po prostu dojrzec) No. Chyba emocje mi trochę opadły. Wstyd pozostał i pozostanie za tych ludzi ale coś na pewno się w moim życiu zmieniło. Jak zobaczyłam co się tam wyprawia to zrozumiałam, dlaczego w Polsce dzieje się jak się dzieje i że to także moja wina. Trzeba się modlic o poprawę, ja się nie modliłam, a przecież w Piśmie Świętym pisze jak wół żeby się modlic za rządzących, jak się nie modlimy to mamy co mamy. Zachęcam wszystkich do przyłączenia się do mojego zobowiązania modlitwy za ten wielki burdel, bo w taki sposób wierzę że chociaż ociupinkę można pomóc a lepiej ociupinkę niż siedziec i narzekac a nie robic nic jak ja przed obejrzeniem tego filmiku. A tutaj link: http://stopaborcji.pl/index.php/694-glosowanie-nad-projektem-ustawy-zobacz-to-jeszcze-raz?fb_action_ids=690667644294587&fb_action_types=og.likes&fb_source=other_multiline&action_object_map=%7B%22690667644294587%22%3A199412690238778%7D&action_type_map=%7B%22690667644294587%22%3A%22og.likes%22%7D&action_ref_map=%5B%5D 

piątek, 27 września 2013

Wylewanie żalów

Miałam ostatnio dużo tematów do poruszenia na blogu a jak teraz usiadłam do komputera to wszystko zapomniałam:/ Mąż pojechał na dwa dni na południe Szwecji, pierwszy raz zostałam sama w domu i tak sobie myślę o różnych rzeczach, o tym że moje koleżanki zaczynają niedługo studia a mnie to już nie dotyczy. Szkoda mi trochę, chociaż wiem że to była świadoma decyzja i nie mogło byc inaczej a jednak coś mnie w sercu kłuje. Mam wrażenie że z mojego wcześniejszego życia zostałam wykopana a do nowego jeszcze nie weszłam i tak w sumie to czuje się jakbym nie miała swojego miejsca, swojego domu. Tęsknię za Polską, ale nie mogę wrócic bo wystarczy że męża nie ma dwa dni a mi już źle. Nie wiem jak my dawaliśmy radę widując się 4 razy do roku. Na samą myśl, tego co było aż mnie skręca, ale na magisterkę bym poszła, na portugalskim mają taki fajny plan, ale jak pomyślę o pisaniu pracy to też zbiera mi się na wymioty i weź tu dogódź kobiecie:/ Tęskni mi się za przyjaciółkami, wydaje mi się, że wszyscy o mnie zapomnieli, że wybierając wyjazd za granicę przekreśliłam wszystko co miałam. Chciałabym tak zwyczajnie pójśc na piwo, albo połazic po mieście gdzie wszystko jest mi znane, gdzie bez problemu mogę się ze wszystkimi dogadac, chciałaby żeby ktoś mnie czasem odwiedził, wypił ze mną kawę. Jak na razie to jedynymi moimi przyjaciółmi jesteście wy i dziękuję wam za to bo bez blogowego świata jeszcze trochę a zaczęłabym gadac do ścian. Niedługo jedziemy na tydzień do Polski, już się nie mogę doczekac, tak się za wszystkim stęskniłam, za rodziną, za Polską ale to tylko tydzień i masa spraw do załatwienia, dwie rodziny do ogarnięcia. Krzysiek tęskni za swoimi a ja za swoimi i co tu zrobic? A potem znowu Szwecja w której będzie ciemno i zimno cały czas:/ Jedynie wizja szkoły w listopadzie trochę mnie ratuje. Z tego wszystkiego zaczęłam myślec o dziecku i tu też jest problem bo ja się chyba do tego nie nadaję, w ogóle sobie nie wyobrażam, że miałabym urodzic a co gorsza byc potem sam na sam z takim małym bobasem, jak o tym myślę to mdleję ze strachu. Trochę pomagają mi blogi mam, bo jak widzę wszystkie przechodzą to samo i tragedia się nie dzieje, najgorsze jest to, że boję się utraty wolności, wygody... wydaje mi się że z momentem narodzin dziecka kobieta przestaje byc kobietą a zostaje matką, która nie śpi, cały czas się martwi i cały czas jest zmęczona. Nie musicie mi mówic że jestem egoistką, bo to już wiem od dawna. Boże myślenie to też nie jest, w ogóle z Bogiem też mi ostatnio nie po drodze. I tak się wszystko papra. A tak z innej beczki to widziałam dzisiaj reklamę w telewizji która zachęca aby sześciolatki szły do szkoły, ponoc 90% rodziców jest zadowolonych i to żadna tragedia. Skwituję to tak jakby przy reklamie chipsów pani uparcie twierdziła, że są one zdrowe i niezbędne do prawidłowego rozwoju, bogate w witaminy a ludzie o tym nie wiedzą bo żyją w ciemnogrodzie. Tyle.

poniedziałek, 23 września 2013

Bolesna lekcja

Moja pierwsza małżeńska lekcja za mną. Przyjemna nie była, ale wiem, że dużo jeszcze takich przede mną, gdzie poduszka będzie jedynym pocieszycielem. Dotarło do mnie że trochę w mojej miłości przegięłam, tak się starałam być dobrą żoną a jeszcze trochę mój mąż by uciekł gdzie pieprz rośnie. Ta świadomość boli. Strasznie mnie boli myśl, której nie potrafię nazwać. Chciałabym to wszystko jakoś nazwać, wypowiedzieć, ale nie wiem co we mnie tak cierpi, moje ego? Wydawało mi się że robię dobrze, że staram się, angażuje na 100% a to wszystko nie spotkało się ze zrozumieniem, tak jakby ktoś odrzucił mnie całą. Za bardzo chciałabym być doskonała, nie popełniać błędów, chciałabym być żoną z katalogu, modelem idealnym a tu taka porażka. Wróciły myśli, że do niczego się nie nadaję, że jestem tylko balastem. Czuję się tak jak napisała Żona, to ja jestem jednym wielkim problemem. Gdyby się dało wyprostować moje myśli byłoby dużo lepiej, gdybym tak wszystkiego nie rozmyślała, nie doszukiwała się drugiego dna, gdyby czarne było czarne a białe- białe, ale nie bo moja głowa aż kipi od potencjalnych problemów które mogę gdzieś podoklejać, bo mąż powiedział to w taki a nie inny sposób dlatego też... i tu cała masa interpretacji, bo nie kocha, bo się męczy, bo mu się nie podoba itd itp. A co by było gdybym zredukowała moje babskie myślenie o jakieś 70%? Po rozmowie, która raczej by mnie nie obeszła, bez zbędnych ceregieli zmieniłabym to w czym tkwi problem i po bólu. Dlaczego ja wszystko muszę brać do siebie i przeżywać jakbym wymordowała pół świata? Staram się zmienić, staram się nad tym pracować dla naszego wspólnego szczęścia, już nawet wiem jak mam naprawić to co nie gra ale ból cały czas we mnie tkwi, to jego chciałabym się pozbyć najbardziej. Chciałabym w końcu zaakceptować to, że człowiek popełnia błędy. Tylko tyle bym chciała.

środa, 18 września 2013

Nowości

Podzielę się z wami nowościami, nawet mój mąż jeszcze nie wie bo w pracy:) W sumie może to nic ciekawego ale porównując do monotonni moich dni tutaj w których jedyną ciekawością jest nowy odcinek Pamiętników z wakacji to dzisiaj miałam bardzo emocjonujący dzień:) Z tą znajomą Polką (Panią Marią) o której chyba wspominałam byłyśmy dzisiaj w szwedzkim urzędzie pracy, żeby się wypytac jakie ja tutaj mam możliwości. Pani powiedziała, że gdybym była czarna i z Afryki to dostałabym wszystko za darmo plus zasiłek, ale skoro przyjechałam tu z miłości to muszę nauczyc się szwedzkiego i zarejestrowac się w urzędzie pracy i tam mi tą pracę pomogą znaleśc. Potem poszłyśmy do szkoły językowej zapytac się o kurs szwedzkiego. Zaczął się ponoc w sierpniu ale, i tu uwaga, prawdopodobnie się na niego załapię!! W ogóle pani tam była taka miła i nawet coś tam trochę znała hiszpański. Mamy się skontaktowac z inną panią która chyba zajmuje się tym kursem i z nią dogadac wszystko. W ogóle tak się cieszę:) Bo od tego ciągłego siedzenia w domu dostawałam już doła, wszystkie dni takie same, aby snułam się z kąta w kąt a poza tym pani Maria porozmawia z tą panią ze szkoły w sprawie mojego hiszpańskiego, może ktoś potrzebuje korków, albo coś podobnego, oczywiście w ramach obopólnej korzyści, czyli bez kasy, ja bym pocwiczyła, ktoś by pocwiczył i by było super. Poza tym tą panią Marię wszyscy znają i wszędzie gdzie z nią poszłam, wszędzie mnie przedstawiła, panie z supermarketu już się do mnie uśmiechają i w ogóle jakoś się sympatycznie zrobiło:) I pani Maria uczy mnie szwedzkiego, dzisiaj miałyśmy pierwszą lekcję, stwierdziła, że ładnie czytam (ale tylko ten dialog którego słuchałam na płycie) i w ogóle że dużo się już sama nauczyłam, dobrze bo mnie tym zmotywowała. Bardzo był mi potrzebny taki dzień. Po wczorajszym gdzie nic nie miało sensu, gdzie wszystko było źle, dzisiaj znowu odzyskałam wiarę że będzie dobrze. Pójdę do szkoły i może poznam jakąś koleżankę:) Ojej jestem pełna nadzieji, trzymajcie kciuki żeby wszystko jakoś wyszło:)

poniedziałek, 16 września 2013

Na opak

Znowu zebrało mi się na przemyślenia. To o tym to o tamtym. Zaczęło się od moich planów. Gdy wybierałam studia, gdy jeszcze nie znałam mojego obecnego męża, celowałam w Hiszpanię. Według moich tamtejszych zamysłów teraz powinnam właśnie tam siedzieć, z mężem Hiszpanem. Wszak lubię ciepło, nie znoszę zimna, lubię czarnowłosych, nie przepadam za blondynami, kocham język hiszpański, nienawidzę angielskiego, niemieckiego i tym podobnych języków, nie lubię lasu, bo boję się mrówek a tutaj proszę gdzie wylądowałam. W miejscu odwrotnym do oczekiwanego. Wszystko co sobie zamierzyłam wyszło na opak. I o dziwo wyszło dobrze:):) Chociaż nic nie zmieni tego że Szwecja nie leży w moim guście. Wszędzie las, wszędzie mrówki, w domu też las jak mąż wraca cały w igłach a kleszcze biegają po nim jak po autostradzie, cały czas zimno i wszędzie blondyni:D Bałam się że jak przyjadę tutaj to oddalę się od Boga, pewnie niektórzy pamiętają to z wcześniejszych postów, i tu też nie jest tak jak się spodziewałam. Tutaj z każdym dniem przekonuję się ile warte jest to w co wierzę, bo tutaj wiara zaczyna mnie kosztować, bo tutaj zaczęłam na prawdę tęsknic za komunią, nie mam spowiedzi na wyciągnięcie ręki. Tutaj widzę na ile tak na prawdę pragnę Boga gdy aby się wyspowiadać muszę jechać 120 km do polskiego księdza i pytanie jechać czy czekać do października. I tutaj wszystko wychodzi. Moje małżeństwo, które myślałam, że będzie odciągać mnie od Boga cały czas mnie do Niego przybliża. I chyba jest dobrze:) Z innej beczki wczoraj mieliśmy taką cudowną niedzielę, chociaż zaczęło się kiepsko. Krzysiek koniecznie chciał jechać rano na ryby. O 6.00 byliśmy już na łódce z kolegą, więc romantycznie nie było. Miały być sandacze. Kolega a i owszem łapał wszystko szczupaki, okonie nawet tego całego sandacza i nawet raka na wędkę złapał niechcący (przesłodki był:) a my nic. Do tego na środku jeziora złapał nas deszcz. Wróciliśmy później niż było w planach cali mokrzy ale mimo tego było cudownie:) Mam wspaniałego męża i w tym zawiera się cała cudowność niedzieli:)

piątek, 13 września 2013

Bóg w moim życiu

Nie wiem co bym zrobiła bez Boga. Moje życie bez Niego byłoby ruiną. On tak bardzo mi pomaga we wszystkim o co Go poproszę. W Szwecji, odkąd zaczęłam tutaj przyjeżdżać zawsze miałam utrudniony kontakt z Nim, wszystko stawało się ważniejsze. Tego najbardziej bałam się, podejmując decyzję o wyjechaniu za granicę. Gdy się przeprowadziłam, faktycznie szału nie było. Do momentu gdy pewnego ranka uklękłam do modlitwy, pamiętam jak prosiłam Boga żeby dał mi jakiś znak, że ja jestem w tym miejscu w którym On chciał żebym była, że On jest tu ze mną. Zaczęłam czytać czytania z dnia. A tam od razu słowa: "Pan skierował do mnie następujące słowa: Przepasz swoje biodra, wstań i mów wszystko, co ci rozkażę. Nie lękaj się ich, bym cię czasem nie napełnił lękiem przed nimi. A oto Ja czynię cię dzisiaj twierdzą warowną, kolumną żelazną i murem spiżowym przeciw całej ziemi,przeciw królom judzkim i ich przywódcom, ich kapłanom i ludowi tej ziemi. Będą walczyć przeciw tobie, ale nie zdołają cię zwyciężyć, gdyż Ja jestem z tobą - wyrocznia Pana - by cię ochraniać." (Jr 1, 17-19) I wiem, że On każdego dnia jest ze mną. W dzień, w którym mogłam narobić dużo złego, Jego słowo przywracało mnie do pionu. I pierwszy raz dałam radę, nie wytarzałam się w błocie jak zwykle. Ale tylko dzięki Słowu.  Gdy nie potrafiłam sobie poradzić z wypadkiem, gdy sama się nakręcałam, gdy dałam się wciągnąć w dyskusję na forum internetowym, w którym wszyscy oskarżali naszego kolegę, pisali, że zasłużył, że to kara Boża słowa z czytań mnie z tego wyciągnęły. Bo to było złe, bo to, że próbowałam go bronic, pomimo moich szczerych intencji nie czyniło żadnego dobra. Teraz odpuściłam i czuję się spokojna, nie jestem nawet zła na tych internautów. Ale wcześniej powierzyłam tą całą sytuację Bogu. Bo ja tak się zaplątałam w złość, poczucie bezradności, że nie wiedziałam, co mam robić. I tak każdego dnia Pan Bóg jest ze mną a ja staram się być z Nim. I niczego nie muszę się bać.

środa, 11 września 2013

śmierć

Wczoraj zginął nasz znajomy, nie potrafię w to uwierzyć, nie potrafię tego zrozumieć, nie potrafię sobie wyobrazić gdzie on teraz jest, jak to się stało, dlaczego się stało, dlaczego nikt nie mógł temu zapobiec. Nie potrafię zrozumieć zachowania innych. Nie potrafię sobie wyobrazić że jak wrócimy to jego nie będzie, że nie przyjdzie na piwo, że już nigdy nie pomoże nam przy żniwach. A jeszcze niedawno byliśmy razem nad jeziorem, pamiętam jak się z nim wygłupiałam w wodzie i co? Teraz leży w trumnie, martwy. I chciałabym mu pomóc ale czuję się taka bezradna. Najgorsze jest to, że nie wiem czy jest w niebie. Nie wiem czy to nie było samobójstwo, jeśli tak, to nie wiem co Pan Bóg z nim zrobi i ta niewiedza jest taka przytłaczająca. Powtarzam sobie, że Bóg jest miłosierny, że nie zamknie drzwi przed kimś kto sobie zwyczajnie nie poradził, ale z drugiej strony ta myśl, że samobójstwo, to samobójstwo. Nie wiem, nic już nie wiem. I jeszcze te komentarze w internecie, że zasłużył. Jak można pisać takie coś? Jak można cieszyć się z czyjejś śmierci.

wtorek, 10 września 2013

Zakupy

Wczoraj byliśmy z mężem na zakupach (nadal jak używam sformułowania "z mężem" to jakoś nie mogę uwierzyc że to o mnie chodzi i o mojego mężą:D) w każdym razie było fajnie. Pół dnia stresu bo sama musiałam dojechac na miejsce spotkania czyli jakieś 30 km, a ja i samochód to horror, ale jak widac żyję. I w końcu mam zasłony w pokoju!:) Fioletowe, śliczne zasłony. Do tego flakonik z czterema sztucznymi kwiatkami, dwie ramki na zdjęcia i trzy kaktusy w takich małych słodkich zielonych doniczkach. Pokój na prawdę wygląda co raz ładniej, a pamiętam jak się wprowadziliśmy to były tylko gołe ściany, spaliśmy z Krzyśkiem na podłodze przykryci ręcznikami:D A teraz to wręcz królewsko:) W porównaniu do pokoju chłopaków (który ma potencjał, bo jest od południa, ma panele, jest duży i ma kilka fajnych mebelków no ale wiadomo, faceci...) nasz to prawdziwy pałac:D I dobrze mi już tutaj. Bo ten dom z każdym moim pomysłem robi się bardziej mój, pomimo tego, że mąż próbuje przeforsowac wszędzie zielony kolor:) Tak, że myśli przewodniej w tym naszym gniazdku nie ma żadnej, bo przynosimy tutaj zarówno to co podoba się mi jak i to co preferuje mąż, ale i tak jest ślicznie. Poza tym wpadłam na świetny pomysł. Kupiłam wczoraj taki wypaśny zeszyt i robię mężowi niespodziankę. Będę w nim zapisywac każdy dzień naszego małżeństwa i wszystko co owego dnia się wydarzyło a miało związek z nami. Każdą miłą niespodziankę, miłe wydarzenie, jakiś ciekawy fragment naszej rozmowy. Do tego każdego dnia będę zapisywac jakiś fajny cytat o miłości i wszystko ozdobię własnoręcznymi rysunkami. Jak na razie wygląda fajnie. Myślę, że to może byc ciekawa pamiątka. W ogóle jest dobrze. Nie spodziewałam się, że po ślubie tak to wszystko będzie wyglądac, myślałam,  że będzie gorzej, że wylezie ze mnie egoizm i szybko zmęczę się dogadzaniem mężowi a tutaj jest wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że zmieniamy się oboje na lepsze. Za każdym razem gdy wstaję rano razem z nim żeby zrobic mu śniadanie, kanapki i herbatę do termosu i za każdym razem mam myśl, że może dzisiaj sobie odpuszczę, poradzi sobie beze mnie, to jednak wstaję i robię co mam zrobic. Przed ślubem jak byłam w Szwecji też tak robiłam, ale wtedy coś innego mną kierowało, czegoś chciałam w zamian, łatwiej mi było sobie odpuścic pod byle jakim pretekstem, coś siedziało mi w głowie a teraz to coś złego gdzieś wyparowało. Coś innego mnie napędza i motywuje. I to jest takie przyjemne, bo za każdym razem czuję się wygrana. Wiem, że to taka ośla łączka przed tymi latami które na nas czekają, ale cieszę się tym co teraz od Boga dostaję:)

wtorek, 3 września 2013

Chwalę się:)

Złapałam szczupaka!! W niedzielę; 59 cm i ponad kilogram wagi:D (ponoć, bo to Krzysiek mierzył a on lubi troszkę przesadzać, ale nawet jakby miał 30 cm to bym się chwaliła) Moja pierwsza wędkarska zdobycz:) Nie wiem czy zapałam do tego zajęcia jakąś większą miłością, bo chyba mam za miękkie serce. Z jednej strony się cieszyłam a z drugiej ryczałam jak bóbr jak go Krzysiek poszedł zabić. Ale mój mąż najchętniej jeździłby na ryby codziennie więc najlepiej dla naszego małżeństwa byłoby gdybym i ja się tym zaraziła. Na razie się staram:D Dzisiaj poszłam znowu do banku opłacić mieszkanie. Jest tak śliczna pogoda że wracałam dłuższą drogą. W takich momentach mi się tutaj całkiem podoba. Chociaż boję się Szwedów i czuję się bardzo obco, ale jak to uczucie mi na jakiś moment przechodzi to dostrzegam piękno tego kraju. Ludzie tutaj są tacy uporządkowani, tolerancyjni, wyrozumiali (patrząc na nich z daleka). Zbliżam się np do przejścia dla pieszych, ledwo co się przy nim zatrzymałam żeby się rozejrzeć a samochód już stoi i mnie przepuszcza. W Polsce to wszyscy by gazu dodali żeby tylko zdążyć przede mną. Może kiedyś przyzwyczaję się tak samo jak Krzysiek i będzie mi się tutaj na prawdę podobać. Na razie wszystko jest nowe i obce, nie do końca potrafię zrozumieć tutejszych ludzi, coś mi w nich nie pasuje, w dodatku ostatnio dowiedziałam się że Szwedzi mają bardzo złą opinię o Polakach i lepiej się nie przyznawać że jest się z Polski. Oczywiście nigdy by mi przez gardło nie przeszło kłamstwo że jestem np Finką (podobno mamy podobny akcent) Wiem, że to tylko różnica kultur i stereotypy. Ja jak patrzę na Szwedów to też jakoś nie pałam do nich miłością a Polacy to dla mnie naród doskonały. Ale jakby nie było to ja jestem tutaj gościem. I jakbym źle się z tym nie czuła to jednak to jest cena za dobrą pracę i bycie razem z mężem. Na razie rekompensuję to sobie upiększaniem mieszkania. Krzysiek kupił mi papier ozdobny, zaraz zabieram się za obklejanie pudełek po lodach, będą się idealnie nadawać na różnego rodzaju szpargały które teraz walają się po regale. Zamierzam jeszcze zrobić kilka ramek na zdjęcia żeby coś powiesić na tych smętnych ścianach i muszę przyznać że przynajmniej nasz pokój zaczął jakoś wyglądać:) Jeszcze mi tylko firanek brakuje:D

sobota, 31 sierpnia 2013

Ciasto i szwedzki kościół

Upiekłam ciasto!! Moje pierwsze ciasto w życiu:D I raczej niezjadliwe, wyglądem przypomina kupkę nieszczęścia. Dosłownie kupkę. Albo może coś na pół z kupką a na pół z deską. Smak może i jakiś ma, ale jest twarde i jakieś takie... Krzysiek zje, jeszcze nie znalazło się danie przyrządzone przeze mnie które by mu rzekomo nie smakowało. Doceniam to, że nie chce mnie urazić, ale na prawdę niektóre "specjały" nadają się tylko do spuszczenia w WC a on zajada z uśmiechem na ustach:) A i pierogi zrobiłam, z grzybami. Wyszły trochę lepiej niż ciasto, ale do oczekiwanego smaku było im daleko, tutaj też ciasto było twarde. Coś ja mam że wszystko wychodzi mi za twarde. Może za dużo mąki? A jak na złość w październiku, Krzysiek zapisał się na przygotowanie poczęstunku po mszy. I ponoć powiedział, że upiekę ciastko (buhahaha...:/) Zwyczaj tutaj mają fajny, że po każdej polskiej mszy, raz w miesiącu, Polacy spotykają się na kawie i ciasteczku (w październiku dostaną herbatniki:/ ) W ogóle zaczynam przyzwyczajać się do chodzenia tutaj do kościoła. Ostatnio byliśmy na szwedzkiej mszy, brzmiała na prawdę bardzo szwedzko, wszyscy śpiewali, korzystali z modlitewników i w ogóle, aby ja z kartką na której była cała msza po polsku i czytania. Usiedliśmy koło jakiegoś małżeństwa które wyglądało na Szwedów. Trochę tak mi głupio było, ale myślę co tam. Ten Pan co siedział obok tłumaczył coś po szwedzku Krzyśkowi na której stronie musi modlitewnik otworzyć, ale patrzę coś tam zerka tak zawzięcie na tą moją kartkę. I jak był znak pokoju, to on do nas po polsku: Pokój Pański, gość przed nami tak samo i nagle okazało się, że połowa kościoła to Polacy. Była też jedna młoda para z dzieckiem. Nie mogłam się na nich napatrzeć. To dziecko było tak grzeczne a może miało ze trzy-cztery latka (nie znam się na wieku dzieci, ale jeszcze było dość małe) większość dzieci w tym wieku jest wulkanem energii i nie wysiedzi spokojnie nawet sekundy, a ono zapatrzone było w księdza jak w obrazek. Do tego, gdy trzeba było klęczało i miało tak słodko złożone rączki:):)
A tak z innej beczki to mamy tutaj piękną jesień, normalnie jak nie w Szwecji, codziennie świeci słońce:) A ja boję się wyjść z domu sama:( Chciałabym tutaj mieć choć jedną koleżankę. Ale jak już się tutaj zamelduję to pójdę do szkoły i może tam kogoś poznam. Na razie nie jest źle:)

wtorek, 27 sierpnia 2013

Chrzciny

Jak tak sobie siedzę w domu i się opierniczam zazwyczaj zbiera mi się na przemyślenia, a że czasu mam w bród to i popisac mogę, poczytac też bym poczytała ale jak na złośc wszystkich blogowiczów gdzieś wywiało:/ Pierwszy temat to chrzciny, już pisałam o okolicznościach w jakich zostałam poproszona o bycie chrzestną. Nie po drodze mi to było, ale cóż Krzysiek pojechał, ja zostałam i po tygodniu tęsknienia spakowałam się w plecak i wyruszyłam w drogę w której byłam od godz.8.00 do ok 15.00 z trzema przesiadkami. Na temat mojego pobytu u rodzinki mogłabym napisac wiele. Począwszy od wychowywania tamtejszych dzieci, przez związki małżeńskie, po podejście do wiary i samego chrztu. Niestety co do tego ostatniego to nie jeden włos mi osiwiał. Miałam wrażenie że nikt tam nie ma pojęcia na czym polega sakrament. Jedyne co słyszałam to narzekania że ksiądz wścibski, że na chrzcinach które trwały 10 minut musieliśmy za długo klęczec jak na takie pieniądze i za dużo biegac po kościele (przejście od ołtarza pod chrzcielnicę i z powrotem(!)) Oburzenie wywołał fakt że ksiądz powiedział, żebyśmy uklękli do komunii i NIE WSTAWALI na czas jej udzielania pozostałym (co trwało jakieś 3 min) chyba nie muszę tego komentowac. Następna sprawa: pewne małżeństwo z dwójką dzieci w wieku szkolnym chyba w którym leją się wszyscy we wszystkich możliwych kombinacjach. Mąż z żoną (w sumie to nie wiem czy to małżeństwo nawet, czy tylko wolny związek) rodzice z dziecmi, dzieci między sobą (takiej nienawiści między rodzeństwem to ja jeszcze nie widziałam) za rękę owych "rodziców" nie złapałam ale skoro do swojej kobiety mówi się "Ty pizdo" za spakowanie nie tych spodni od garnituru to raczej rękoczyny są na porządku dziennym. Z resztą wystarczy popatrzec na zachowanie tych dzieci żeby wyczytac wszystko co się tam dzieje. Smutne. No ale były też aspekty pozytywne, bo od tego narzekania pomyślicie że mam patologiczną rodzinkę:D Oprócz tego jednego wyjątku jest w tych ludziach coś co mi się podoba. Żyją tak jak im dobrze i się nie przejmują opinią innych. Nie mówię tutaj o wychowywaniu dzieci czy podejściu do katolicyzmu ale o takim ogólnym stylu bycia. Są prości, nie bawią się w konwenanse, dzielą się tym co mają i nie ma problemu. Bardzo mnie denerwuje takie szlacheckie podejście, krytykowanie innych za to że mają niezadbane mieszkanie, że żyją tak jak żyją i dlatego są gorsi. Jak jechałam na te chrzciny to właśnie nasłuchałam się jaka ta moja rodzinka jest a tak na prawdę wydaje mi się czasem lepsza od tych osób co tak zawzięcie krytykowali.  Bo prości ludzie często mają 100 razy lepsze serce od tych co uważają się za bogaczy. Podsumowując mam pierwszą chrześnicę- Julkę która jest przesłodka i chyba jako jedyne dziecko mnie lubi;) czyli mam parkę razem z synkiem mojego brata. Z newsów: zaczęłam uczyc się szwedzkiego, nie idzie mi tak źle jak myślałam:) Trzymajcie kciuki.

czwartek, 22 sierpnia 2013

Ach ta praca...

No i przeprowadziłam się. Mieszkam sobie teraz z mężem i jego dwoma kolegami z pracy w małym szwedzkim miasteczku. Wydaje mi się że w głowie mam galaretkę. Trochę tak jakby ktoś mnie wszczepił do innego życia i nie wiem co mam z tym począc. Oczywiście jest cudownie teraz, w końcu mam to co chciałam, jesteśmy razem, bez pożegnań i powrotów, w końcu mogę byc żoną i cieszyc się z obecności męża. Ale... jak zwykle jest jakieś ale... Boję się że to wszystko się skończy. Że jest za dobrze a przecież nie może byc za dobrze bo wtedy jest źle. Boję się że to wszystko runie z wielkim impetem. Siedzę sobie w domu jak księżniczka a wiadomo teraz jak ktoś nie pracuje to zyskuje miano lenia, beztalencia, utrzymanki. Nie chcę żeby o mnie tak myślano a pracy tutaj dla mnie nie ma jak na razie. Mam zaklepane co prawda mycie okien u jakiejś Polki, ale to jednorazowe zajęcie. Teraz w domu zajęcia mi nie brak, wiadomo jak trzech facetów jest w stanie zapuścic mieszkanie, dopiero wczoraj doprowadziłam je do porządku, poza tym Krzysiek przynosi mi z pracy grzyby, no to je suszę, mrożę itd. Wczoraj byliśmy na jagodach i dzisiaj pierwszy raz próbowałam zrobic sok, zobaczymy co mi z tego wyjdzie, ale co dalej? I tak dla każdego będę tylko nic nie robiącym leniem który obija się cały dzień w domu. Tylko dlatego chciałabym znaleśc jakąś pracę. I może też dlatego, że głupio nie miec żadnego doświadczenia zawodowego. Chociaż moje zdanie jest takie, że jeśli nie ma konieczności kobieta nie powinna pracowac tylko dbac o dom, męża i małżeństwo jako całośc. Szkoda że za bardzo przejmuję się opinią innych.

środa, 14 sierpnia 2013

Polskie urzędy...

Właśnie wróciłam z pola bitwy. Rządzę mordu mam przeokropną. Otóż w tamtym tygodniu byłam jeszcze z mężem w NFZ gdzie mój luby przedstawił potrzebne do ubezpieczenia zdrowotnego dokumenty ze Szwecji. Ze względu na to że jesteśmy małżeństwem, a ja już nie studiuję ubezpieczenie męża powinno objąć także i mnie. Co prawda jest troche dziwne bo jakieś tam unijne ale przemiła pani wszystko nam wytłumaczyła. Ale żebym mogła dostać taką magiczną karteczkę z którą mogłabym pójść do lekarza w Polsce, potrzebne mi było zaświadczenie z KRUS-u że nie jestem już ubezpieczona przy rodzicach. Oczywiście nie miałam tego, ale owa przemiła pani zgodziła się żeby moja mama dosłała to pocztą i ona już wszystko załatwi. Tak więc dzisiaj jadę z rodzicami do tego całego KRUS-u, na miejscu podaję nazwę tego dokumentu co go chcę wziąść (i którą przygotowała mi pani w NFZ) i tłumaczę o co mi chodzi. Pan nie rozumie, żąda dyplomu ukończenia studiów. Po jakiego grzyba nie mam pojęcia. W ogóle macha rękami i z wielką łaską każe mi wypisywać jakieś oświadczenia. Nie wie jaką datę mi wpisać, mówi że się nie da. W końcu po przedstawieniu wszystkich możliwych dokumentów, odstawianiu jakichś cyrków pan powiedział że będzie, mam przyjść potem. W ogólnym rozrachunku dostałam papierek po godzinie i to jeszcze nie to co trzeba. Dostałam jakiś wypis składek. I że za ten miesiąc składki są nie zapłacone. Dopiero w samochodzie się gapnęłam że to nie to, ale już nie było czasu tego poprawiać bo nasza krowa pilnie potrzebowała dojenia. Takim to sposobem nie jestem ubezpieczona w KRUSIE i raczej z takim dokumentem pani w NFZ też mi nic nie zrobi. Może to ja się nie znam, ale ja to biorę na moją babską logikę. Skoro mówię facetowi że wyszłam za mąż i chcę być ubezpieczona przy nim to chyba logiczne że nie mogę być ubezpieczona w dwóch miejscach jednocześnie. Skoro jestem ubezpieczona jako członek rodziny przy mamie to jak mogę być ubezpieczona przy mężu? W normalnym świecie powinnam pójść do tego głupiego urzędu, miły pan powinien skreślić mnie z osób podlegających ubezpieczeniu przy rodzinie i powinnam dostać świstek na którym by to pisało czy źle myślę?To po jakiego grzyba mi jakieś zaświadczenie o składkach, gdzie jak wół pisze że to na życzenie ubezpieczonego członka rodziny(skoro tłumaczyłam facetowi że ja nie chcę być już ubezpieczona:/) Tam chyba powinni pracować ludzie kompetentni, oni biorą pieniądze za wypisywanie tych świstków. Ogólnie czuję że jestem teraz w czarnej d..... z tym moim ubezpieczeniem. Jutro jest święto, a w piątek jadę na chrzciny. Jak będę miała wypadek to nic tylko zostawić mnie w rowie bo bez ubezpieczenia to moja cała rodzina bliska i dalsza razem ze wszystkimi pociotkami i stryjkami poszła by z torbami. Wiem, że notka nie brzmi sympatycznie, ale na prawdę w takich chwilach chciałabym się zaszyć na jakiejś bezludnej wyspie, chodzić na golasa, jeść surowe ryby i mieć na wszystko wywalone. Koniec.

sobota, 10 sierpnia 2013

Plany i ustalenia

Po ślubie miało się wszystko zmienić, mieliśmy być w końcu cały czas razem, bez pożegnań i powrotów a tutaj co? Krzysiek właśnie siedzi na promie a ja w domu. Powtarzam sobie że to tylko tydzień ale jakby nie było wszystko wygląda tak jak wcześniej a miało być inaczej. Krzysiek pojechał sam beze mnie, te same pożegnania, te same rozmowy przez telefon, to samo umawianie się na skype. I tylko obrączka na palcu jest nowym elementem. Ale pomimo tego jest dobrze. Jest dobrze bo to tylko tydzień. Bo w domu nie ma już połowy moich rzeczy bo pojechały już z mężem. Śmieję się, że dobrze się stało z tymi chrzcinami bo jak byśmy mieli jechać we dwójkę razem z moim "posagiem" to miałabym miejscówkę chyba na dachu. Dużo ostatnio myślę o małżeństwie. Pewnie wszystkie młode żony mają w głowie ideał małżeństwa i ideał rodziny który chcą za wszelką cenę osiągnąć. Wiele razy czytałam że w pewnym momencie przychodzi rozczarowanie bo nie jest tak jak miało być i że małżeństwo to nie planowanie. Od rodziców słyszę, że to tylko tak na początku a potem to już jest jak wszędzie. Ale czy na pewno? Co by było gdyby nie było tego początkowego zapału? Gdyby nie miało się w głowie tego celu jakim jest idealna rodzina, ta z wysprzątaną kuchnią, młodą śliczną mamą i uśmiechniętymi dziećmi? Ogłaszam więc wszem i wobec, że zamierzam jak najdłużej jechać na moim zapale i optymizmie dopóki szara codzienność mi nie zgasi ostatniej iskierki. I dodam jeszcze że uważam to za konieczność w relacjach małżeńskich i nikt mi nie wmówi że to dziecinne, wiem, że życie nie wygląda jak w reklamach, wiem, że przyjedzie taki czas gdzie pomyślę że wszystko się już skończyło i dlatego chcę się do tego przygotować. Teraz gdy jesteśmy z Krzyśkiem młodzi, zauroczeni, pełni zapału i chęci możemy działać i to co teraz wypracujemy będzie rzutowało na resztę życia. Właśnie ten obraz idealnej rodziny jest czymś co napędza, bo chcemy zmieniać się na lepsze, a dopóki chcemy się zmieniać to jest idealnie. To tak jak z świętością. Mamy wzór i mamy starać się byśmy byli do niego podobni i ilekroć upadniemy trzeba wstać i działać dalej a to na pewno nie pozostanie bez owoców. Widzę dużo rodzin które są sobie obcy, dlaczego? Bo zaniedbali siebie nawzajem i swoje ustalenia. Bo trzymać się za ręce w tym wieku to nie wypada, bo za starzy jesteśmy na przytulanie, bo nie ma czasu na świętowanie rocznic, urodzin itp. I co zostaje? Przyzwyczajenie, tak mówią. Ja usłyszałam kiedyś bardzo fajną konferencję i na jej podstawie chcę budować moje małżeństwo. Miłość to praca, do decyzja, to ciężka harówa. To są ustalenia. Siadamy i ustalamy, że przynajmniej jeden dzień w miesiącu jest tylko dla nas, że możemy robić to i to a tego i tamtego nie, itd, ustalamy nasze własne tradycje. Bo teraz to dla nas nie problem, bo teraz mamy ten zapał, bo teraz wszystko przychodzi samo, instynktownie, ale gdy coś się w naszym życiu zadzieje i już nie będziemy jechać na górnolotnych uczuciach to co nam zostanie? Decyzja i nasze ustalenia, coś co będzie działało, gdy w nas chwilowo zabraknie siły. I teraz możecie mi mówić że jestem naiwna:) Grunt żeby nie dać się złapać w pułapkę. Gnać za ideałem to jedno, ale cały czas trzeba doceniać to co się już wybudowało. Jak na razie ciągle się tego uczę. Już niedługo będę miała więcej czasu na blogowanie:) Dziękuję za bardzo miłe odpowiedzi mailowe. Nie Mogłam odpisać bo pojechałam do teściów;)

czwartek, 1 sierpnia 2013

Był sobie ślub, było sobie wesele

No i jestem mężatką. Jak o tym myślę i patrzę na obrączkę na palcu to nie mogę w to uwierzyć. To takie dziwne uczucie, przecież niedawno jeszcze bawiłam się lalkami a tu nagle mam męża. Przed ślubem tak czekałam, było tyle przygotowań a tu nagle już jestem po :D Ślub jednak coś zmienia. Coś się zmieniło i to na pewno nie jest poślubna euforia. To coś w środku nas. I nawet jak nie jest za fajnie to jest cudnie. Jest na prawdę cudnie. A sam dzień ślubu? Szczerze? Bardzo chciałam żeby to był nasz dzień, żeby był najpiękniejszy w życiu. Ale jak to mówią, wesele robi się dla gości. I niestety tak było. Było fajnie, ale niestety niektórzy skutecznie psuli nam humor. Wiadomo chcieliśmy przecież dla wszystkich jak najlepiej, ale szlachcie niestety nie dogodzi:( A to nocleg (przez nas opłacony) nie pasował, bo domek pod lasem kilka kroków od sali weselnej ma za niski standard, a to stół stoi w dziurze i szlachta tam siedzieć nie będzie, a to coś jeszcze innego. Atmosferę nerwówki najbardziej podkręcała teściowa. Nie szczędziła komentarzy w stylu "wesele jest niedopilnowane", "To źle, tamto źle" Zaczęło się od samego przyjazdu pod dom, mieliśmy z Krzyśkiem wszystko omówione ale niestety osoba trzecia musiała się wtrącić i wszystko zepsuła. I jeszcze zwala to na mnie, że ja źle zrobiłam. Jak zorganizowaliśmy to wesele tak zorganizowaliśmy, i wszystko byłoby dobrze gdyby właśnie nie wścibiano nam każdy swoje trzy grosze ( a teściowa najbardziej) Gości trzeba było niańczyć jak małe dzieci i takim to sposobem z mojego wesela pamiętam jakieś pół godziny tańców, oczepiny i sesję zdjęciową. Nawet najeść się nie było kiedy. Ale mimo tego niczego nie żałuję. Lepiej się nie dało tego zrobić i nikt mi nie wmówi że jest inaczej. Co prawda mogłam stanąć na głowie i starać się dogodzić każdemu ale świadomie chciałam uszczknąć coś z tego czasu dla nas i nie żałuję. Chociaż nerwa jeszcze mam. Bardzo nerwowo wszystko się zaczęło. Mieliśmy poślizg z czasem, zgubiłam pończochy, nie mogłam założyć sukienki a najlepsze było to (czytać uważnie bo historia jak z filmów) gdy Krzysiek już przyjechał pod dom, przyszliśmy na błogosławieństwo okazało się że zapomniał obrączek. Zostały w samochodzie pod salą. A sala była jakieś 40 km od kościoła. Domyślacie się pewnie że w sekundzie prawie zemdlałam, o Krzyśku nie wspomnę. Ale rodzice wysłali zaraz po nie brata. Msza zaczęła się bez obrączek. Ksiądz wiedział i świadomie przedłużał wstęp i kazanie a my siedzieliśmy jak na szpilkach cały czas się gapiąc na zakrystię, no ale dojechały:) dopiero potem dowiedziałam się że kościelny miał przygotowane jakieś złote różańce na palec w razie gdyby brat nie zdążył:D No a potem wiadomo, weselicho, muszę przyznać że moje przyjaciółki z uczelni i świadkowa ( też z iberystycznego grona) były genialne. To cudowne że im na prawdę zależało żeby to był mój dzień. Nie przeszkadzało im że musiały spać u mojej koleżanki, w ogóle nic im nie przeszkadzało, przyszły żeby świętować ten dzień ze mną a nie po to żeby się tylko nażreć. Potem poprawiny i klin we wtorek, którego nie pamiętam :D No a teraz przygotowania przed wyjazdem, zakupy z pieniążków z czepca i świetne małżeńskie dni:) Jeśli ktoś chciałby zobaczyć jakieś zdjęcie z przyjemnością wyślę mailem, bo niestety nie zamieszczam zdjęć na blogu. Pozdrawiam, pierwszy raz jako mężatka:)

piątek, 12 lipca 2013

Obronione

Praca licencjacka obroniona na 4! Przygoda ze studiami zakończona. Wiem, że niedawno pisałam, że mi żal, że to koniec, ale dzisiaj odetchnęłam z ulgą. To cudowne uczucie. Pierwszy raz tak na prawdę nie muszę się uczyć. Bo zawsze do tej pory coś nade mną wisiało, jakaś poprawka, jakiś egzamin, coś do nadrobienia, coś do przygotowania. A teraz po raz pierwszy nic. Skończone. Aż nie mogę w to uwierzyć. Powiecie że przeżywam jakby to było nie wiadomo co, a to tylko licencjat. Może i tak, ale dla mnie było to coś więcej. To był mój pierwszy krok w stronę czegoś nierealnego. Pierwszy raz, wybierając ten kierunek odważyłam się sięgnąć po coś co nie było łatwe, proste i pewne. Wszyscy szli na administrację, ekonomie, finanse a ja tu wystrzelam z taką głupotą. Dwa języki przez trzy lata od podstaw? Sama w to nie wierzyłam. Słowo daje, nie wierzyłam, że to skończę. Dlatego teraz jestem w takim szoku, że aż nie wiem co z tym zrobić. Nie powiem, moje poczucie własnej wartości dzisiaj sięga zenitu, chyba drapię Panu Bogu okna moim zadartym nosem, ale nic nie poradzę. Jestem taka szczęśliwa:) A do tego ślub już prawie za tydzień, czaicie to? Bo ja nie. To akurat nie dociera do mnie w ogóle, w ogóle i jeszcze raz w ogóle. To jest dopiero cyrk na kółkach. Tylko ciągle śni mi się po nocach, że jest ślub a ja czegoś zapomniałam, kupuję balony, race z papierowymi serduszkami, jutro mam panieński ale nie dociera to do mnie, że ślub za tydzień. I co ja mam z tym zrobić? Bo jak się nagle ocknę w kościele to zadrę kiecę i zwieję z przestrachu:/ Ale ogólnie jest fajnie:) Dostaliśmy już piękny zestaw obiadowy od chrzestnej mojego lubego. Nie powiem okropelnie mi się podoba bo to mój pierwszy własny zestaw obiadowy, poza tym było śmiesznie jak Krzysiek wybierał obraz, u niego jest zwyczaj że mama kupuje dziecku obraz jak się żeni/wychodzi za mąż, no więc pojechaliśmy ten obraz wybrać. Wszystko było ok do momentu gdy nie wybraliśmy obrazu przedstawiającego twarz Jezusa (jak z całunu) no i zaczęła się wojna, bo powinien być święty z aureolą najlepiej. Już myślałam, że teściowa na piechotę pobiegnie nam ten obraz wymienić, no ale został i dla bezpieczeństwa zabraliśmy go do mnie do domu. My jesteśmy zadowoleni:) Ja od mojej mamy już dla bezpieczeństwa wybrałam tradycyjną Matkę Boską Karmiącą. Przyda się z moim planem rodziny wielodzietnej:D Moje sielankowe wyobrażenie czasu już po-ślubnego zrujnowało zaproszenie ponowne do bycia chrzestną. Wiadomo dziecku się nie odmawia, tylko że te chrzciny są u mojej kuzynki prawie z drugiego końca Polski, której na dodatek nie widziałam z jakieś 15 lat i gdyby nie wesele to nic by się w tej sprawie nie zmieniło. No i cóż. Po ślubie miałam po raz pierwszy pojechać z Krzyśkiem do Szwecji jako jego prawowita żona, już sobie wyobrażałam jak to będzie fajnie a tu kurcze prawdopodobnie znowu pojedzie sam a ja muszę zostać i zaczekać na te chrzciny i dolecę do niego samolotem. Aż mnie skręca jak o tym myślę:/ No ale co zrobić, uczę się akceptować sytuacje w których nie wszystko układa się po mojej myśli. A tak poza tym to chyba koniec ciekawości. Chyba rozumiecie że przedweselny brak czasu uniemożliwia barwne komentowanie waszych notek, ale niedługo wszystko nadrobię, obiecuję:) A i jeszcze się pochwalę że byłam na stadionie:) Jakby ktoś się pytał to o. Bashobora to nie żaden szaman, magik który wciska kit. Było cudnie:)

wtorek, 25 czerwca 2013

Bilans

Ostatni egzamin pisemny za mną. Jeszcze tylko ustny w czwartek, jeśli zdałam, ale nauki już na niego nie ma, najwyżej pogadać trochę do ściany po hiszpańsku. Dziwne uczucie, gdy przyszłam na stancję, do pustego mieszkania i mogłam bez wyrzutów sumienia położyć się spać, a teraz mogę sobie bez wyrzutów sumienia napisać notkę, mogę pomalować paznokcie i obejrzeć seriale na necie. Naprawdę dziwnie... Zaczęłam jednak od porządkowania moich notatek z całego roku i z jeszcze wcześniejszych. Nie powiem dużo tego, mój kierunek nie skąpi w materiały. Pokój wygląda jak pobojowisko bo dopiero posegregowałam wszystko na "kupki" i wiecie co? Okropnie smutno mi się zrobiło, że to już koniec. Wiem, że przez te trzy lata wieszałam psy na tej uczelni, płakałam po kilka razy, miałam ochotę uciekać stamtąd czym prędzej, modliłam się żeby tylko to skończyć a teraz jak przyszło co do czego to jeszcze śmiem twierdzić że to był jeden z fajniejszych etapów w moim życiu. Jak to się wszystko zmienia w życiu. To były udane 3 lata, dużo się w moim życiu zadziało, mogę powiedzieć że wszystko. Poznałam mojego przyszłego męża, umocniłam moją wiarę, poznałam wspaniałych ludzi. Moja grupa była naprawdę zgrana, dzieliliśmy się wszystkimi notatkami, nie było popularnego wyścigu szczurów, razem pisaliśmy kolokwia on-line, razem chodziliśmy na piwo. Naprawdę będę tęsknić za tymi ludźmi:( A ze spraw bieżących, ostatnie dwa tygodnie były niezmiernie intensywne, sesja plus organizacja plus pisanie pracy plus pomoc rodzicom przy truskawkach to ciut za dużo. Ale ogólnie wyszło nie najgorzej z czego nie ukrywam jestem troszeczkę dumna. Sesja jeszcze nie wiadomo jak się skończy bo na mojej kochanej uczelni nigdy niczego nie można być pewnym, ale ja sama bym ją sobie zaliczyła, praca została definitywnie ukończona, promotorka właśnie ją sprawdza, weselicho z grubsza ogarnięte, w między czasie odbierałam telefony, dzwoniłam, umawiałam się, przekładałam, załatwiałam scholę po raz trzeci (jakiegoś pecha do niej mam) zamawiałam wiązankę, jutro jadę na przymiarkę sukni, uaktualniałam i podliczałam listę gości a w sobotę zapewne kupię obrączki, o dziwo chyba też sama bo narzeczony nie zdąży zjechać. Przez dwa dni rwałam truskawki i opaliłam sobie nos i policzek :/ No i to by było na tyle z mojego podsumowania:) Ze względu na napięty grafik nie zawsze komentuję wasze notki ale czytam wszystko :D Pozdrawiam
P.S polecam jedną piosenkę która zawsze będzie dla mnie piosenką mojego kierunku, pomimo że to wersja brazylijska:)   http://www.youtube.com/watch?v=EllilNmvQZc

środa, 12 czerwca 2013

Być blisko...

Czasem nachodzą mnie takie myśli, że mam ochotę odpuścić, na chwilę jako owieczka Pana dać się zgubić, chcę sobie poczłapać gdzieś, zostawić wszystko, pożyć na odwrót. Taka jakby potrzeba podołowania się, ponarzekania, wmawiania sobie że nic nie ma sensu, że wszystkie moje wysiłki idą na marne. Dokładnie w tym momencie mam właśnie taką ochotę. Gdy nie chcę walczyć bo to i tak na marne, nie widzę żadnych efektów, a więc po co się starać? Ale wiecie co? Odkąd moje życie się zmieniło, nie potrafię odejść nawet gdy mam taką ochotę. Trzymam się kurczowo mojego Boga choćby nie wiem co się działo i wiem na pewno że nie puszczę. Bo gdy się puszczę, umrę. I to, że potrafię trwać to jedna z najwspanialszych rzeczy jaka mi się przytrafiła. A najfajniesze jest to, że to taka dziwna zmiana, taka jakby nie moja, bo nie ja to zmieniłam. Jeszcze do niedawna mając takie chwile załamałabym się duchowo, odpuściła, wróciłabym potem, ale dopiero po jakimś czasie. A od jakiegoś czasu towarzyszy mi uczucie jak gdyby Pan Bóg mnie trzymał. W sumie właśnie o to Go prosiłam, bo najbardziej bałam się sama siebie. Teraz nawet gdy upadnę, mam ochotę pozbierać się jak najszybciej i przyjść do Niego bo nie wyobrażam sobie by chociaż przez chwilę nie być z Nim. I gwarantuję wam, że to jest taki rodzaj szczęścia którego nie da się zdobyć ani poznać w jakiś inny sposób. To takie uczucie głęboko w środku, uczucie które nie jest efektem wypracowania. Ono się pojawia i się je ma ale czuje się że pochodzi z "góry". A swoją drogą do ślubu zostało 38 dni:) Powoli zaczynają się telefony z potwierdzeniami, jakieś załatwienia a ja dzisiaj miałam pierwszy egzamin. Jutro wyniki i ewentualny ustny. Szanse mam pół na pół. Jedno zadanie wydaje mi się że poszło nieźle, drugie to była strzelanka a trzecie zawierało większą połowę wyrażeń które widziałam pierwszy raz na oczy. Jak nie zdam nie będę musiała przynajmniej poprawiać pracy. Poza tym zaczął się sezon truskawkowy, moja mama dostała zapalenia stawów a ja muszę siedzieć tutaj i nie mogę pomóc. Trochę się wszystko komplikuję ale tak jak kiedyś zacytowałam "Potężnego Ojca w niebie mam" i jakoś większość spraw nie martwi mnie tak jak martwiłyby mnie kiedyś. Pozdrawiam

niedziela, 2 czerwca 2013

48 dni

Jak to strasznie szybko zleciało. Za każdym razem gdy patrzę na mój suwaczek który odlicza dni do ślubu jestem niemało zaskoczona. Zostało tylko 48 dni a zaczynałam gdzieś od 160 chyba:) I ja na prawdę nie wiem jak to się stało, że za miesiąc z hakiem będę mężatką. To do mnie nie dociera nawet w 2% Dotrze chyba dopiero jak będę miała wygłosić przysięgę. Oj wtedy to do mnie tak dotrze że zapamiętam do końca życia. Dopiero przecież pisałam maturę. Gdzie się podziały te trzy lata? Przespałam je? I wszystko to co się działo to tylko moje sny? Nie wszystkie moje plany się zrealizowały, w niektórych poległam na całej linii, z jednych upadków się podniosłam, w innych nadal leżę i jem piach. Na początku tego roku akademickiego zarzekałam się że tyle zrobię, że będę tak korzystać z życia a tu proszę, nie zrobiłam nic w tym kierunku, ani ociupinki, absolutnie zero. Ale z pozytywów mogę wymienić zdanie głupiego prawka, nawrócenie się i odnalezienie tego prawdziwego sensu, który sprawia, że te wszystkie porażki czy nieporażki nie mają większego znaczenia. Na pewno, od momentu kursu, czyli od początku roku akademickiego widzę jak Pan Bóg mnie prowadzi, jak od jednego etapu kieruje mnie do następnego, jak mądrze to wszystko układa, tak że zmienia się mój sposób postrzegania świata, że staję się bardziej świadoma mojej wiary i mojego życia, że staję się silniejsza Jego mocą. Moje życie jest tak spokojnie piękniejsze, pewne, głębsze. Nigdy nie przestanę być wdzięczna za tę łaskę. Moje wątpliwości jakoś tak ustały, już mnie nie zżerają od środka. Z każdym dniem uczę się ufać bardziej. Martwię się tylko troszkę brakiem weny do nauki, właśnie zaczyna się sesja a mi nie idzie. Ale za kolorowo by było, muszę się trochę spiąć i wziąść w garść. Poza tym schola która miała grać mi na ślubie zrezygnowała:( na razie jeszcze nie wymyśliłam co w związku z tym zrobić. I z nowości to chyba tyle. Czekam na mojego przyszłego męża, najpierw aby wrócił z dalekiej północy a potem aby prawowicie się tym mężem stał. Już tylko 48 dni:)

niedziela, 26 maja 2013

Wrrrr...

Nie wiem czy to będzie budująca notka, znów objawia się mój brak pokory, cóż:( Czasem po prostu nie mogę. Denerwuje mnie to ciągłe ocenianie, ciągłe normy, że trzeba się zachowywać tak i tak, byle by czegoś nie powiedzieć nie takim tonem, byleby ktoś się nie obraził, a i tak będzie źle. Bo jakaś tam córka sąsiadki to i pracuje i się uczy, ot jakie to dobre dziecko, a inny wnuczek to tak wygotowywać potrafi, taki to z niego kucharz dobry, jakie naleśniki smaczne piecze, jakie zraziki ostatnio wymyślił, wszyscy tak zachwalali, a inna znowu taka dobra dziewczuszyna, taka grzeczna, taka zaradna. A ja? No na to wychodzi że powinnam się schować pod dywan bo klęska totalna. Leń, nerwus i beztalencie. Ja to wszystko wiem i co? Powiem jeszcze więcej, wiem, że to nie po Bożemu ale uparta jak osioł też potrafię być i jak komuś nie pasuje jaka jestem to jego strata,prędzej wyniosę się pod most niż się zmienię pod czyjąś szczęśliwość, już niedługo w Polsce będę tylko gościem a moje życie będę układać sobie z kimś kto mnie kocha z tymi moimi wszystkimi wadami. Najwyżej nie będę tą idealną, pracowitą, wykształconą, zaradną, gotującą, grzeczną, kulturalną żoną. Nie będę miała nieskazitelnie czystego domu i wiecznie szczęśliwego męża. Całe szczęście że będąc tam, nikt mi nie będzie do mojego gniazdka zaglądał i komentował co jest nie tak i kto ma lepiej. Już się nie mogę doczekać.

poniedziałek, 20 maja 2013

Ile jeszcze?

Właśnie przed chwilą uderzyła mnie pewna myśl, może wyda się straszna, ale w rzeczywistości wcale taka nie jest. Zastanawialiście się ile wam jeszcze życia zostało? Ja właśnie przed chwilą zaczęłam nad tym myśleć. Powiecie, że po co, że za wcześnie, że całe życie przede mną. Ale czy na pewno? Skąd mogę wiedzieć, że gdy wyjdę jutro z domu nie wpadnę pod samochód? Skąd mogę wiedzieć, że za kilka lat nie wykryją u mnie jakiejś choroby? Skąd mogę wiedzieć, że nie umrę przy porodzie albo zaraz po jak moja babcia. Ona pewnie też myślała że ma jeszcze czas. Wszyscy tak myślą aż nagle nadchodzi dzień który był im pisany. Zaczęłam się zastanawiać jaki jest mój. Co Pan Bóg dla mnie przygotował, w którym momencie mojego życia przejdę na tamtą stronę. I wbrew pozorom nie boję się śmierci samej w sobie lecz tego czy będę na to gotowa, czy będę umierać ze świadomością że wiem gdzie i do Kogo idę. Warto to wiedzieć. Wcześniej nad tym nie myślałam, bo jest jeszcze czas, żeby się nawrócić, żeby zrobić coś dobrego, żeby podokańczać sprawy. Wcale nie. Nie ma czasu. Nie mogę myśleć w kategoriach: teraz jestem młoda, kościół jest staroświecki a ja muszę wszystkiego spróbować, wyszaleć się, gdy będę babcią będę miała czas na pojednanie z Bogiem. Pan Bóg nie będzie rozliczał mnie tylko z jakiegoś jednego okresu w życiu, ale ze wszystkiego, ze wszystkiego co teraz robię. Bo jest sprawiedliwy. Nie chcę żyć w strachu przed śmiercią, nie wiedząc co się wydarzy po niej, spychać myśli o niej gdzieś na margines, jak gdyby nigdy miała się nie wydarzyć. Chcę żyć dobrze wiedząc dokąd idę:)

piątek, 17 maja 2013

Zabawa

Nastała wiekopomna chwila... pierwszy raz pobawię się w coś na blogu :D Dzięki Agnieszce:)
 Nominację otrzymuje blogger od innego bloggera. Nagrody zazwyczaj otrzymują blogi o małej ilości obserwujących (do 200), co pozwala na ich dalsze promowanie. Blogger odpowiada na 11 pytań otrzymanych od osoby nominującej. Następnie ma za zadanie nominować 11 osób i podać nowe pytania.
1. Twoja maksyma życiowa to:
Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą (ale w szerszym kontekście/ trzeba robić duuużo dobra puki jest okazja, bo ta okazja może się szybko skończyć)

2. Ulubiona polska komedia
Nie lubię komedii, ale jakbym musiała wybierać to oczywiście klasyka i  "Sami swoi"

3. Ulubiona kawa to:
Ta z biedronki Cafe d'Or Gold

4. Gdy byłoby to możliwe to jaki zawód chciałabyś wykonywać?
Chciałabym być pisarką

5. Jakie zdarzenie z przeszłości najchętniej wspominasz
Jest tego troszeczkę, bardzo miło wspominam kurs Nowe Życie, moje wizyty w Szwecji, pielgrzymki do Częstochowy

6. Twoja metoda na głoda?
Zrobienie obiadu, w wersji ekstremalnej pierwsza lepsza bułeczka ze sklepiku na uczelni

7. Dlaczego piszesz bloga?
Bo lubię pisać :D To mi pozwala czasem zebrać myśli, czasem wyżalić się gdy mi smutno, podzielić się czymś co mnie oburza a na tym blogu poza tym czuję się jak w blogowej rodzinie:)

8. Twoja podróż marzeń to
Na pewno do Hiszpanii, a poza tym chciałabym przeżyć coś w rodzaju przygody, podróżować stopem po świecie, spać pod gołym niebem, chodzić tam gdzie przeciętny turysta nie zagląda, i zobaczyć wszystko to czego jeszcze nie widziałam ( najlepiej z moim przyszłym mężem, ale on niestety uznaje tylko samochód, a poza tym za strachliwa jestem do takich wycieczek, niestety, ale pomarzyć zawsze można)

9. Twój smak dzieciństwa to
kakao z bułeczką, które zawsze robiła mi babcia jak chodziłam do szkoły, od podstawówki po liceum :D

10. Jaki powinien być prawdziwy przyjaciel
Niedawno go straciłam, więc pierwsze co mi się nasuwa to- wierny

11. Jakim chciałabym być człowiekiem
Rozkochanym w Bogu, dla którego nie byłoby większej wartości, poza tym chciałabym być bardziej kochająca i służąca drugiemu człowiekowi. No i oczywiście chciałabym być wspaniałą żoną:)


Moje pytania to:
1) Ulubiony film
2) Coś szalonego co chciałabyś/ chciałbyś zrobić w życiu
3) cecha charakteru którą najbardziej w sobie lubisz
4) Piosenka z którą masz najfajniesze skojarzenia/ wspomnienia
5) Czego w życiu byś nie zjadła/ nie zjadł?
6) Najpiękniejsze miejsce na świecie to
7) Gdybyś mogła/mógł cofnąć się w czasie to do jakiej epoki?
8) Co najchętniej kupujesz?
9) Ulubiona książka
10. Masz zwierzęta? Jakie i jak się wabią?
11. Twój cel w życiu

A nominuję
Owieczkę Pana
Lotkę
Żonę
Fajną mamę
Aalillaa
I tyle... bo już więcej nie mam kogo, więc jeśli ktoś chce niech się bawi:) Pozdrawiam
 

środa, 15 maja 2013

Moje dwa światy

Jak ja tęsknię za pisaniem, są takie momenty w których chciałabym wrócić do tych szkolnych lat gdzie mój świat potrafił tygodniami kręcić się koło jednego zeszytu w którym ten świat tworzyłam. Te czyste kartki to było moje miejsce, miejsce moich najskrytszych marzeń, niepohamowanych ideałów, niewypowiedzianych pragnień, niczym nie skrępowanych emocji i uczuć. I nie przeszkadzało mi to, że nie dało się tego czytać, że nie miało to żadnej wartości literackiej, chociaż bardzo tego chciałam. Liczyło się to, że słowo które spadało na kartkę papieru "stawało się" Ono dla mnie zaczynało istnieć. Mój świat się urzeczywistniał i to było piękne. Uwielbiałam te chwile w których nie mogłam się doczekać kiedy będę mogła usiąść i pisać, kiedy od długopisu bolała mnie cała dłoń. Tak, bardzo do tego tęsknię, ale nie wiem czy ten etap w moim życiu bezpowrotnie nie odszedł. Wydoroślałam? Zaczęłam bardziej realnie podchodzić do życia? Chyba boję się, że kiedyś ten mój wymyślony świat mógłby przesłonić mi ten prawdziwy. Czasem ta granica była bardzo zamazana, wtedy nic nie traciłam, teraz mogłabym stracić dużo. Może kiedyś jeszcze zaryzykuję. Może do tego wrócę. Czuję, że to była część mnie. Że to mnie w jakiś sposób określało. Że jakaś cząstka mnie została w "tamtym" świecie.

czwartek, 2 maja 2013

Ostatni przystanek

I znowu to samo. I znowu trzeba się pożegnać. Na ten długii weekend przyleciałam do Szwecji, w sobotę wracam, chociaż tak bardzo nie chcę. I nie ważne czy jest mi tu źle, czy dobrze, czy mam wątpliwości czy nie mam, nie chcę wracać. Nie chcę i już!! Do lipca jeszcze tak daleko, jeszcze tyle spraw do załatwienia, ale potem, już te okropne rozstania się skończą. Będę sobie tutaj powolutku uprawiać moje małżeńsko-rodzinne poletko, lepiej lub gorzej ale jakoś to będzie. Teraz, to nasz ostatni taki przystanek. Gdy spotkamy się po raz kolejny już wszystko będzie wyglądać inaczej, wszystko się zmieni:) A tak z innej beczki to czasem wydaje mi się, że chciałabym się zamienić z jakimś facetem na mózg. Oni mają w nim zdecydowanie mniej ( brzmi jak brzmi ale nic negatywnego nie chcę przez to powiedzieć) chodzi mi o to, że są mniej skomplikowani. Czasem im zazdroszczę takiej "prostoty" bo to na prawdę męczące gdy człowiek sam nie może ogarnąć tego co mu w głowie siedzi. I czym bardziej się zastanawiam tym bardziej nie wiem, czuję się czasem jak taki listek na wietrze co go miota we wszystkie strony. Teraz i tak jest lepiej, bo przynajmniej jestem tego świadoma a to już połowa sukcesu. Cóż takie życie. Jakiego mnie Boże stworzyłeś takiego mnie masz, jak to powiadają:) A tak poza tym, to zaczynam być przerażona na myśl o ślubie. Z jednej strony nie mogę się doczekać a z drugiej zaczynam się bać. W sumie to jeszcze długo i niedługo, z jednej fajnie, z drugiej nie, bo stres okropny. Ehh, zdecydowanie mój mózg musi wziąśc sobie urlop. Chyba się ostatnio przepracowuje. Pozdrawiam z chłodnej ale jeszcze słonecznej Szwecji:)

środa, 24 kwietnia 2013

Moda na tolerancję

Chyba zaczyna mnie delikatnie śmieszyć ten cały postęp, przyznawanie każdemu prawa do wszystkiego, szeroko rozumianej wolności. Ciekawa jestem kiedy niektórzy zrozumieją, że tracą zamiast zyskiwać. Śmieszy mnie moda na tolerancje, na bycie "wolnym". Sama potrafię być typem buntownika, nie lubię jak ktoś mi rozkazuję, mówi co mam robić, brak mi jeszcze w tym miejscu pokory ale mówienie że zło jest dobrem to już przesada. Otóż chcę publicznie powiedzieć, że nie jestem tolerancyjna. Nie toleruję par homoseksualnych, nie toleruję adopcji przez nich dzieci, nie toleruję luźnych związków, rozwodów, aborcji i eutanazji też, ani feministek co biegają nago po mieście. Nie kryję się z tym że dla mnie to jest złe i baaardzo szkodzi nie tylko osobom bezpośrednio zainteresowanym ale i wszystkim naokoło. Nie mylić tutaj z pojęciem złego człowieka. Nie ma czegoś takiego, bo człowiek sam w sobie nie jest zły. Czasem mu się życie pokomplikuje, zaplącze się w coś i trudno mu się potem wyplątać. Nie możemy oceniać człowieka, krzywdzić go, czy wyzywać. Absolutnie nie o to mi tutaj chodzi, ale nie można też udawać że wszystko jest ok, bo to od nas zależy jak będzie w przyszłości wyglądać nasze społeczeństwo, w jakich środowiskach będą się wychowywały nasze dzieci lub wnuki. Nie chciałabym żeby kiedyś moje dziecko przyszło do mnie i powiedziało, że wolałoby mieć dwóch tatusiów, albo jeszcze jedną mamę, bo mieć jedną to nudno. A tak się będzie działo tylko dlatego, że nic z tym nie robimy bo albo boimy się krytyki, albo już zaakceptowaliśmy "modę" na tolerancję. I w tym miejscu już mnie nie śmieszy fakt, że ludzie dają się tak łatwo manipulować.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Rekolekcje

Właśnie wróciłam z rekolekcji wspólnotowych. Jeszcze dokładnie nie określiłam moich uczuć na ten temat bo zmieniały się one dość często przez te trzy dni. W piątek pojechałam raczej bez chęci, moja kondycja duchowa była raczej kiepska pomimo ostatniej notki. Miałam baaardzo dużo wątpliwości, pytań, lęków. Udało mi się wyspowiadać, więc towarzyszyła mi już myśl, że chociaż jest ciężko to nie odgradzają mnie od Boga grzechy ciężkie. W sobotę cały czas nurtowały mnie moje problemy, tak że nie potrafiłam się skupić na niczym innym, w dodatku spodziewałam się bardziej duchowego charakteru tych rekolekcji a wszystkie konferencje były na temat wspólnoty, tego skąd się wzieła jakie ma cele itd. Myślałam wtedy ok, to się przydaje i jest ważne ale kurcze chciałam czegoś innego. Po sobotniej mszy zadręczanie problemami mi przeszło, wiem że to jeszcze gdzieś wkoło mnie krąży ale już mnie nie zżera w takim stopniu. No i dzisiaj już wiem, że te rekolekcje właśnie w takiej formie, nie w żadnej innej były mi potrzebne. Kiedyś tutaj pisałam, że się martwię bo świat schodzi na psy, że wiara słabnie, że co raz więcej jest osób niewierzących przez te trzy dni zrozumiałam, że tak jak mówił Jan Paweł II zbliża się wiosna Kościoła. I ja ją w końcu zobaczyłam. Zbliża się Kościół żywy, Kościół w którym nie ma anonimowości, w którym wiara nie jest czymś indywidualnym i najważniejsze Kościół w którym jest żywa relacja z Bogiem. Zadaniem mojej wspólnoty jest ewangelizowanie w taki sposób aby pokazać ludziom, że można inaczej, że Pan Bóg jest prawdziwy, prawdziwie działa, że może nas wyrwać z tej oklapłości, znużenia, nijakości. Zrozumiałam jak ważna jest wspólnota, tak cudnie było mi patrzeć na tych wszystkich ludzi, być razem z nimi. Byli dla mnie potężnym świadectwem bo nie ma nic piękniejszego niż patrzeć na człowieka i widzieć w nim Boga, miłość, piękno. Młodzi, uczniowie, studenci, pary, małżeństwa z dziećmi, osoby starsze i wszyscy jak jedna rodzina, której celem jest Bóg. Naprawdę cudnie:)

wtorek, 9 kwietnia 2013

Śmiało mogę powiedzieć że jeszcze nigdy Pan Bóg mnie nie zawiódł. Teraz też wołałam do Niego a On mnie wysłuchał. Przyszedł i pocieszył, napełnił miłością i pokojem, naprawił to co kulało. Dzisiejszy wieczór był jak oaza na pustyni, był jak oddech tonącego, jak światło w ciemności. I już mam siłę, już mogę dalej iść bo wiem że On jest przy mnie, że Jego potęga mnie obroni a ja niczego nie muszę się bać. I jest mi tak dobrze. Zrozumiałam że mogę z Nim spokojnie porozmawiać, że On odpowie na moje pytania, że usiądę jak z przyjacielem. Już nie mogę się doczekać naszego spotkania, mojego z Nim w Przenajświętszym Sakramencie. Bo tam gdzie jest niemoc On daje moc. Chwała Panu!

piątek, 5 kwietnia 2013

rozstania i powroty

Święta święta i po świętach, ale takich jak te nie miałam nigdy. Spędzone głównie w samochodzie. Narzeczony przyjechał w Wielki Czwartek robiąc mi przy tym niemałą niespodziankę. Miał przyjechać wieczorem i mieliśmy go z tatą odebrać z Lublina. Rano pojechaliśmy do miasta (jakieś 40 km od mojego domu) opłacić moje prawko, zamówić ciasto, zrobić zakupy i takie tam. W międzyczasie zadzwoniłam do K. zapytać się czy jedzie ze Świnoujścia czy z Gdyni. Usłyszałam że ze Świnoujścia, pomyślałam więc że pewnie będzie późno. Po wizycie w cukierni tata powiedział że musimy podjechać jeszcze w jedno miejsce. Bąknął coś o jakiejś niespodziance. Myślałam że ugadali z K. jakiś prezencik dla mnie bo miałam imieniny. Jakież było moje zaskoczenie gdy zajechaliśmy na dworzec a tam nikt inny jak Narzeczony:) Wszystkiego się spodziewałam ale kurcze nie tego, tak to z tatą zakamuflowali, przygotowali taką konspirację że nikt oprócz nich niczego się nie domyślił:) Począwszy od niedzieli rozwoziliśmy zaproszenia. Baaardzo szybko zleciał mi ten czas. Dzisiaj K. pojechał;( Wydaje mi się, że ja tu już nie wytrzymam. Tak bardzo chciałam dzisiaj pojechać razem z nim a nie zostać tutaj, gdzie po prostu nie mogę wytrzymać, wszystkie zajęcia mnie nudzą, myślę tylko o tym aby jak najszybciej skończyć te moje studia i już być z nim na zawsze. Mam już zarezerwowany bilet i lecę do niego na weekend majowy. Dobrze że to tylko trzy tygodnie. Do tego czasu muszę siedzieć tutaj. Sama na stancji, z poczuciem okropnego opuszczenia i samotności, z zapuszczoną relacją z Panem Bogiem, z nagromadzonymi upadkami z których trudno się pozbierać i ze świadomością że upadnę jeszcze nie raz. Jakoś tak strasznie i ciemno zrobiło się wokół mnie;(

piątek, 22 marca 2013

Dobre wieści:)

Zdałam egzamin na prawko w końcu!! Dużo osób się za mnie modliło i na prawdę czułam to podczas jazdy, nie miałam efektu odmóżdżenia jak to mi się zdarzało. Denerwowałam się ale nie w taki bardzo destrukcyjny sposób. I cały czas miałam w głowie tekst piosenki co ją śpiewamy na wspólnocie. Pan Bóg wie co robi. Te oblane egzaminy były mi potrzebne, a teraz tak bardzo się cieszę, tak bardzo że aż nie mogę w to uwierzyć. Do tego dzisiaj wróciłam do domu i przed chwilą tata przywiózł mi z poczty nasze zaproszenia. A ja się bałam że nie dojdą przed świętami, że coś biędzie nie tak, że będą brzydkie. Są przecudne. Nie mogę się na nie napatrzeć. I poprawkę z literatury też zdałam, tylko jeszcze mam mieć "niby" ustny w poniedziałek a właśnie mnie zawiewa. Jak we wtorek nie złożę indeksu to będzie straszliwa lipa. Ale będę się tym martwić potem. W Wielki Czwartek zjeżdża mój luby, szkoda że nie będę mogła sama po niego wyjechać bo jeszcze nie dostanę do tego czasu prawka. Już chcę świąt. Notkę tymczasem zakończę słowami wspomnianej już piosenki.
1. Jestem dzieckiem Boga,
Synem, na którego czekał Bóg,
Królewskim płaszczem Pan odział mnie,
Moja nadzieja znalazła w Nim swój dom.

2. Bo jestem upragnionym dzieckiem,
Potężnego Ojca w niebie mam,

Królewskim dziedzicem Pan już nazwał mnie,
W przestronnych komnatach znalazł dla mnie dom.

A jakby ktoś chciał sobie posłuchać to tutaj znalazłam, bardzo ją lubię:) http://www.tekstowo.pl/piosenka,mocni_w_duchu,jestem_dzieckiem_boga.html

czwartek, 14 marca 2013

Przemyśleń kilka:)

Jakoś tak mi się dużo przemyśleń zebrało, trochę na temat wiary, trochę na temat tego jak bardzo spaprany jest teraz świat a trochę na temat mnie samej. Wybraliśmy zaproszenia z troszkę innym niż normalnie na zaproszeniach wierszykiem. Narzeczonemu bardzo się podoba mi z resztą też ale jak zwykle zaczęłam zastanawiać się nad tym co pomyślą sobie inni, czy też im się spodoba, czy może nas wyśmieją. Zdałam sobie sprawę jak to bardzo utrudnia mi życie. Takie ciągłe przejmowanie się tym kto co sobie o mnie pomyśli. Tak jakbym chciała spełnić wszystkie możliwe normy. Do tego doszło że przejmuję się salą weselną bo na pewno nie spodoba się gościom, jedzeniem bo na pewno nie spodoba się teściowej, zaproszeniami bo nie każdy zrozumie nasz zamysł. Chciałabym się tego oduczyć i robić to co ja uważam za słuszne a jedynym wyznacznikiem na który musiałabym patrzeć było by to czy nikogo nie krzywdzę. I tylko to a nie czyjeś widzi mi się i czyjeś gusta. Ale jak to zrobić? Zazdroszczę ludziom którzy to potrafią, są na pewno dużo bardziej szczęśliwi. Przechodząc do innego tematu który mnie poruszył to ostatnio gdy wybrałam się do supermarketu miałam przyjemność posłuchać pewnej rozmowy dwóch nastolatek. Raczej nie wyglądały na studentki, obstawiam liceum albo technikum. Trochę mi się śmiać chciało a trochę nie. Ogólnie moje oburzenie spowodowane jest tym na jakim etapie jest ta nasza młodzież ( wiem że zabrzmiało moherem:D) Ale taka prawda, jeśli już w gimnazjum dziewczyny robią z siebie supermarketowy towar do wzięcia za pół ceny albo nawet całkiem darmo to heloł coś tu jest nie tak. Ja rozumiem że świat biegnie teraz trochę szybciej no ale czy to oznacza że moja córka (jeśli będę ją kiedyś miała) straci dziewictwo w podstawówce, będzie miała dziecko w gimnazjum a wyjdzie za mąż koło trzydziestki obskakując po drodze pięciu innych facetów by po czterdziestce rozwieść się dla jakiegoś młodego "blondaska" który kopnie ją w tyłek po dwóch miesiącach. Naprawdę nie wiem jak wychowywać dzieci normalnie w dzisiejszych czasach gdy normalność już nie jest normalnością. Zaczynam siwieć gdy o tym wszystkim myślę. Co to się porobiło na tym świecie albo co gorsze co się jeszcze porobi?:( Ze wszystkich stron próbuje się tępić wiarę wmawiając że księża to samo zło, że Boga nie ma, że wiara to tylko ograniczenia. Całe szczęście że jest napisane że bramy piekielne kościoła nie przemogą w końcu Pan Bóg byle czego nie stwarza. Wystarczy pomyśleć kto tak na prawdę odrzuca wiarę w takim naszym zwyczajnym świecie. (od razu mówię żeby nie brać tego do siebie, uogólniam trochę) ludzie którzy nie mają o niej pojęcia. Z mojego prywatnego doświadczenia mogę powiedzieć że wiara to takie cudo które można poznać tylko od środka. Wystarczy zechcieć i już niczym więcej nie trzeba się martwić. Pan Bóg resztę zrobi sam, może nie w pierwszej sekundzie. Ja na zmianę czekałam jakieś 4 lata, cóż Pan Bóg nie rychliwy ale sprawiedliwy ale jak już zrobi to rzuci Cię na kolana, tak że nie będziesz mieć wątpliwości że Go spotkałeś. Wiara to nie jakieś normy, przykazania które trzeba wypełniać z lupą. To nie klepanie paciorków i same zakazy. To sama miłość i samo dobro, ład i porządek, spokój serca i nadzieja. Z mojego drugiego doświadczenia wynika to że czasem się myśli: to nie dla mnie bo ja się nie modlę, nie umiem się modlić, nie czuję niczego a na miłość Bożą trzeba sobie zasłużyć, trzeba COS zrobić. Ta myśl przez długi czas odciągała mnie od Boga, dopóki nie zrozumiałam że tak na prawdę liczy się szczere pragnienie i tyle i nagle wszystko się zminia, pojawiają się konkretni ludzie, konkretne sytuacje i widzi się całkiem inny świat:):)